FF "Dziki Pyłek"

Tytuł fanfiction: Dziki Pyłek

Akcja dzieje się w 2017 roku, najpierw w Bergen (Norwegia), a potem w Anglii (głównie w Hogwarcie).

Główną bohaterką jest 16-letnia Villemo, która kierując się swoim dziwnym snem postanawia zdawać do Szkoły Magii Czarodziejstwa Hogwart. Szybko okaże się, że nauka tam wcale nie jest taka prosta, a zdobycie zaufanych kolegów i koleżanek jeszcze trudniejsze. Jak jej naturalne magiczne zdolności wypadną na tle uczących się młodych czarodziejów? Kto okaże się godny zaufania, a kto stanie się śmiertelnym wrogiem? Wreszcie jaka groza czai się w pobliżu Hogwartu i jaki to ma związek z Ludźmi Lodu?
Zapraszam do czytania :)

Uwaga. Nie jest to opowiadanie dla dzieci, niektóre sceny mogą uchodzić za brutalne.



Rozdział I

"Decyzja zapadła"



    Sierpień, rok 2017. Dla większości młodzieży okres ten oznacza beztroskie poddawanie się przygodom, lenistwu i wymazaniu z pamięci wszelkich dowodów na istnienie szkoły. Villemo Gard całkowicie przeczyła temu stereotypowi, pochylając się nad książkami od rana do wieczora, a ostatnio nawet przez całe noce, co wreszcie obudziło długo tłumiony gniew Bjorg, jej przyjaciółki.

- Dziewczyno, co się z tobą dzieje? - Z telefonu wydobywał się zniecierpliwiony głos. - Od miesiąca nie wychodzisz z domu i zbywasz mnie tanimi wymówkami. Nie dam się nabrać na kolejny numer z mdłościami, długotrwałą weną twórczą czy sraczką. Będę u ciebie za dziesięć minut i żądam wyjaśnień!

Zanim Villemo zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, połączenie zostało przerwane.

Była godzina piąta popołudniu i słońce leniwie podążało ku wierzchołkom gór otaczających dom. Sierpień w północnej części Norwegii bywał często chłodny i wietrzny, a Bergen było dodatkowo najbardziej deszczowym miastem, co sprzyjało wspólnym wieczorkom rodzinnym przy grach planszowych. Villemo wiedziała, że jej rodzice długo nie będą jej zawracać głowę, zajęci sobą, co było dobrym czasem na dłuższą rozmowę z przyjaciółką.

Niechętnie odłożyła na łóżko opasły tom „Standardowej księgi zaklęć”, podeszła do toaletki i jęknęła, widząc swoje odbicie. Długie jasne pasma włosów powychodziły z rozplątującego się francuskiego warkocza. Pod zielonymi oczami wisiały sine worki, co w kontraście z bladą twarzą wyglądało jak nieudany makijaż na Halloween.

Wzięła do ręki garść wsuwek i szybkimi ruchami podpięła włosy, próbując doprowadzić się do porządku. Następnie pozbierała z podłogi notatki, fiolki, książki i inne przybory szkolne, wrzuciła je na łóżko i przykryła kocem. W momencie, kiedy przebrała się z piżamy w dres usłyszała dzwonek do drzwi. Wyobraziła sobie jak pokojówka wpuszcza gościa, ten się rozbiera, wita z jej rodzicami, wchodzi po schodach na piętro i skręca w prawo korytarzem. Po chwili do pokoju weszła wysoka i szczupła brunetka, z krótkimi wycieniowanymi włosami. Jej wielkie brązowe oczy zatrzymały się na Villemo wyrażając niedowierzanie.

- Rany Vill, jak ty wyglądasz? - padło szczere, ale wypełnione troską pytanie.
- Wiem, wiem, ale serio bywało gorzej.
- Chyba tylko w zeszłego sylwestra, ale wtedy miałaś przynajmniej lepszą fryzurę.
Dziewczyny zaśmiały się i uściskały. Bjorg wyciągnęła z torebki małe wino i pomachała nim przyjaciółce przed nosem.
- Jesteś niemożliwa – skwitowała to Villemo. – Moi rodzice są w salonie, a ty chcesz żebyśmy się upijały?
Biorg przewróciła oczami i usiadła na puchatym dywanie. Wyciągnęła z torebki scyzoryk z korkociągiem, sprawnym ruchem otworzyła butelkę i podała ją Villemo:
- Na zdrowie.
Słońce całkiem zaszło za góry rozświetlając kawałek nieba czerwoną poświatą i rzucając długie cienie na mury posiadłości Gardów. Temperatura spadła do 7 stopni, ale przyzwyczajeni do chłodu Norwegowie nadal przechadzali się malowniczymi uliczkami rybackiego miasteczka. Jedynie turyści poukrywali się w kawiarenkach, lub wrócili do swoich pokoi czekając na lepsze jutro. Z oddali było słychać głośnie zawodzenie mew, kiedy rybacy wyrzucali im resztki ryb sprzątając swoje stoiska.
Dwie szesnastolatki siedziały w pokoju na piętrze, pijąc wino i prowadząc żywą, przepełnioną emocjami dyskusję. Znały się od dziecka, tak jak znali się ich rodzice. Mieszkały niemal po sąsiedzku i chodziły zawsze do tej samej klasy, nie ważne czy była to podstawówka, czy liceum. Miały podobne zainteresowania i charakter pisma, a jednak było coś co sprawiało, że dzieliła je ogromna przepaść. Podczas gdy Bjorg była wesołą, lubiącą się zabawić dziewczyną, która kocha wszelkie przywileje nastoletniego wieku, Villemo cechowała skrytość i spokój godny ascety, a ponadto miała jedną cechę wyróżniającą ją spośród tłumu ludzi - umiała czarować.

Villemo nigdy nie nazwałaby swoich zdolności magią, chociaż musiała przyznać, że niektóre z jej cech nie mieściły się w ramach „normalności”. Potrafiła np. odczytywać emocjonalną atmosferę miejsc, czuła obecność zmarłych, szczególnie jeśli przed śmiercią targały nimi wielkie emocje. Wyczuwała na odległość uczucia swoich najbliższych, lub grożące im niebezpieczeństwo. Miewała też prorocze sny, które zwykle dotyczyły jakiegoś ważnego lub strasznego wydarzenia. To właśnie dzięki jednemu z takich snów dowiedziała się, że jest naznaczona misją, wybrana do czegoś ważnego, co ma związek z jej rodziną i strasznym dziedzictwem, które w sobie noszą.
Gardowie należą bowiem do bardzo starego i wyjątkowego rodu zwanego Ludzie Lodu. Villemo czytała w kronikach, że jej praprzodkowie przybyli do Norwegii z odległego i mroźnego Taran-gai, krainy za górami Ural. Była ich garstka, a przewodził nimi okrutny człowiek – Tan-Ghil. Podobno znał się na czarach, a wykorzystywał je jedynie do czynienia zła.
Legendy głoszą, że zawarł pakt z Shamą, bogiem śmierci. Tan-ghil miał otrzymać ogromną moc i nieśmiertelność w zamian za to, że przodkowie czarownika zostaną naznaczeni klątwą. Przynajmniej jedna osoba w pokoleniu miała służyć złu i zapełniać ogród Shamy niewinnymi duszami, co oznaczało tyle, iż mieli mordować. Człowiek noszący takie dziedzictwo miał posiadać zdolności magiczne, aby jeszcze lepiej wykonywać wolę swojego pana.
Villemo przeczytała również, że od tej pory wśród Ludzi Lodu faktycznie rodziły się takie osoby. Jedni byli przesiąknięci złem do szpiku kości i śmiertelnie niebezpieczni, a innym udawało się wykorzystywać swoje zdolności w służbie dobra. Tan-ghil, którego w Norwegii nazywano Tengelem Złym został pokonany (miał wtedy ponad 600 lat) i dzięki temu klątwa została zdjęta.
Mimo to w rodzinach pochodzących od Ludzi Lodu nadal rodziły się dzieci z wyjątkowymi zdolnościami, chociaż już nie tak niebezpiecznymi jak kiedyś.

Villemo była jedną z Ludzi Lodu, którzy otrzymali ich moc. Magię pochodzącą od paktu ze złem, ale która była dobra. Była też darem, który przez bardzo długi czas nie potrafiła zaakceptować, nie widząc sensu w tym, że go posiada. Ostatnio jednak wiele się zmieniło. Villemo poczuła, że jest stworzona do czegoś, chociaż nie wiedziała do czego. Z jakiegoś powodu jej moce się wzmocniły, stały się bardziej klarowne i ukierunkowane. To był znak.
Przez półtora miesiąca potajemnie szykowała się do czegoś wielkiego, co miało odmienić jej życie na zawsze. Teraz przyszedł czas, by ujawnić swoje zamiary.
- Więc o to w tym wszystkim chodzi – podsumowała Bjorg z kamienną miną. – Wyprowadzasz się do Anglii i zmieniasz szkołę.
Villemo chwyciła przyjaciółkę za rękę, bo wyczuwała wyraźnie bijący od niej smutek.
- Oh Bjorg, nie musisz udawać obrażonej i tak wiem, co czujesz, zapomniałaś?
Brunetka w odpowiedzi wybuchnęła płaczem i rzuciła się dziewczynie w ramiona. Trwały w uścisku chwilę, aż wysuszyły ostatnie łzy.
- Decyzje podjęłam już dawno temu – powiedziała Villemo podnosząc koc, by ukazać stertę szkolnych artykułów – dlatego niemal całe wakacje zakuwam materiał. Mam pięć lat w plecy, a za tydzień podchodzę do egzaminów. Jeśli je zdam, przyjmą mnie bez problemu, ale serio jest tego dużo. Na szczęście to tylko teoria, wiesz, że mam dobrą pamięć, z praktyką bym sobie nie poradziła. Borg pokiwała głową uśmiechając się samym kącikiem ust.
- Czemu miałabyś mieć problem z praktyką, przecież jesteś dobra w tych swoich hokus-pokus?
- To zupełnie inny rodzaj magii, oni używają różdżek i magicznych formuł. Nigdy czegoś takiego nie robiłam. Moje zdolności to bardziej intuicja, wyostrzone zmysły, szóste oko jak to kiedyś ujęłaś, ale nie potrafiłabym samym słowem na przykład...zgasić światło.
- Nikt tak nie umie – prychnęła brunetka i wzięła do ręki pierwszą lepszą książkę ze stosu – to brzmi jak bajeczka dla dzieci.
Villemo wyrwała jej podręcznik i pomachała nim nerwowo.
- Oczywiście, że umieją! Kuzynka mojej mamy ma córkę, która w tym roku jest w ostatniej klasie tej szkoły, do której jadę. Ona naprawdę potrafi niewiarygodne rzeczy, dużo lepsze niż gaszenie światła.
- No dobrze, rozumiem, to może opowiedz coś więcej o tej szkole – zachęciła pojednawczo Bjorg i usiadła wygodniej na miękkim dywanie.
- Szkoła nazywa się Hogwart i uczy magii i czarodziejstwa. Uczęszcza się do niej siedem lat, więc sama rozumiesz, niewiele czasu mi zostało by ją ukończyć.
- Jasne, ale w Norwegii nie ma takiej szkoły? Musi to być aż w Anglii?
Troska Bjorg wzruszyła Villemo.
- W całej Skandynawii nie ma takiej szkoły. U nas można najwyższej nauczyć się leczyć metodą znachorską, ale to nie to samo. W każdym razie popisałam trochę z Klarą, czyli tą kuzynką i ona załatwiła mi komplet książek do szóstej klasy, oraz kilka niezbędnych rzeczy. Napisała tylko, że po różdżkę muszę się wybrać osobiście. Nie wiem czemu, ale podobno to bardzo ważne.
Bjorg nie czuła tego podekscytowania, które rozpierało serce jej przyjaciółki, właściwie była lekko zaniepokojona. Znała Villemo bardzo dobrze i wiedziała, że ona nigdy nie przywiązywała wielkiej wagi do swoich zdolności, a często nawet ich nienawidziła. Ma uwierzyć, że nagle postanowiła zostać prawdziwą czarownicą? Opuścić dom i rodzinę w pogoni za umiejętnościami, których nigdy nie ceniła?
- Powiedz o co jeszcze chodzi - powiedziała nagle.
Villemo wstała, podeszła do okna i spojrzała na odległe góry, czarne i postrzępione na tle granatowego nieba.
- Pod koniec roku szkolnego miałam dziwny sen. Nie będę ci opowiadać szczegółów, ale pojawiła się w nim kobieta, wyglądała jak ja, ale miała długie, gęste i płomienne włosy. Powiedziała mi, że jestem wybrana, wybrana do walki z kimś, w kim płynie taka sama krew jak moja, ale który jest śmiertelnie niebezpieczny. Na końcu, zanim się rozpłynęła szepnęła jedno słowo: „Hogwart”. Dalej już się domyślasz. Nigdy w życiu nie byłam tak pewna swoich wyborów jak teraz. Muszę tam pojechać i stawić czoła tej przepowiedni.
- Przepowiedni? To był sen Vill, może nie powinnaś tak na nim polegać – powiedziała niepewnie Bjorg, bo wiedziała, że ten temat jest delikatny.
- Wiesz, że moje sny nie są zwyczajne. One dyktują mi co mam robić i nigdy się na nich nie zawiodłam.
Bjorg wiedziała, że dalsza dyskusja nie ma sensu. Jej przyjaciółka już za parę dni wyjeżdża i być może zobaczą się dopiero za kilka miesięcy i to na krótko. Czuła w gardle straszną gulę na samą myśl, że to wszystko jest już pewne.
- No dobrze, a twoi rodzice? Chyba nie powiesz mi, że od tak pozwolą ci wyjechać?
- Już pozwolili – odpowiedziała spokojnie Villemo, ale nie mogła się nie zaśmiać widząc zdziwiona minę brunetki – oni dobrze wiedzą co oznacza dziedzictwo Ludzi Lodu. Ono wzywa i nie można mu się przeciwstawić. Na nic byłyby ich protesty, bo i tak bym pojechała niepotrzebnie się z nimi kłócąc.
Oczami wyobraźni Bjorg zobaczyła wesołych i wyrozumiałych panią i pana Gard. O tak, gdyby ona miała takich rodziców byłaby najszczęśliwszą nastolatką na świecie.
- To jest szkoła z internatem?
- Klara mi pisała, że wszyscy uczniowie mieszkają w Hogwarcie wyjeżdżając tylko na dłuższe przerwy. Wiesz, pewnie zbyt wielu to się tam nie uczy, więc pewnie mają miejsce dla każdego. Mimo to jeśli będę chciała zostać na przykład na święta, to mogę zamieszkać u Klary.
Bjorg wstała czując, że zdrętwiały jej nogi. Zerknęła na zegarek i jęknęła widząc, że dochodzi dziewiąta. Blady sierp księżyca zawisł nad górami roztaczając delikatną mleczną aurę.
- Ale przyjedziesz na święta? - zapytała chowając do torebki pustą butelkę po winie – pewnie nie zobaczymy się wcześniej.
- Jasne, że tak! Ej, to nie koniec świata, będziemy codziennie gadać przez skape i dzielić się tym, co przeżyłyśmy. Musisz mi obiecać, że nie będziemy przed sobą niczego ukrywać.
Mówiąc to Villemo poczuła wyrzuty sumienia, że tyle czasu trzymała swój wyjazd w tajemnicy. Bjorg musiała o tym nie pomyśleć, bo uścisnęła przyjaciółkę mocno:
- Oczywiście. No to pa, lecę. Moi starzy nie są tacy fajni jak twoi. Egzaminy masz za tydzień, więc do tego czasu umówmy się na coś szalonego ok?
- Postaram się znaleźć czas, ale nie obiecuje. To do zobaczenia, śpij dobrze. - Villemo odprowadziła Bjorg do drzwi, a potem zajrzała do salonu. Jej rodzice spali na kanapie przed zapalonym telewizorem, więc po cichu go wyłączyła i przykryła ich kocem.
- Nie martwcie się o mnie – szepnęła czując ich niespokojny sen – dam sobie rade, dobranoc.
Wróciła do swojego pokoju, ale zamiast położyć się spać wzięła do ręki „Natychmiastową transmutację”.

Tymczasem gdzieś daleko od Bergen mroczny cień zaczął budzić się do życia wyczuwając, że musi się śpieszyć.




Rozdział II

"Skarb Ludzi Lodu"




Tydzień minął bardzo szybko i nie było w nim miejsca na imprezy i inne szaleństwa. Villemo postawiła sprawę stanowczo, uczy się do oporu, przecież nie może zawalić egzaminu.
Jej przyjaciółka Bjorg przestała wydzwaniać i zachęcać ją do wyjścia z domu. 25 września, czyli wieczór przed wyjazdem, przyszła do Villemo spędzić z nią ostatni dzień. Wspominały stare czasy, dawne zauroczenia i śmiały się ze starych liścików, które pisywały sobie podczas lekcji.

Krótko po osiemnastej rozległo się pukanie i do pokoju weszła Guro, matka Villemo:
- Przepraszam was dziewczynki, możecie zejść do nas za chwilkę? - zapytała bardzo uprzejmym tonem.
- Oczywiście, posprzątamy i przyjdziemy – odpowiedziała równie grzecznie Villemo.
Kiedy Guro zniknęła za drzwiami Bjorg zaczęła chować pogniecione karteczki do misternie ozdobionego pudełka.
- Zawsze podziwiam to, jak odnosicie się do siebie, szkoda, że z moimi rodzicami się tak nie da.
Villemo posmutniała na myśl o surowej matce i uległym ojcu przyjaciółki, którzy rozwodzą się już od dobrych kilku lat. Z jednej strony ciągłe kłótnie, a z drugiej beznamiętna obojętność.
- A jak twoi starzy, nadal w stanie wojny? - zapytała.
- Wiesz jacy oni są. Dla nich dzień bez sprzeczki, to dzień stracony. Nie mówmy o nich, twoja mama czeka, co nie?
Bjorg nie chciała wspominać rodziców, aby nie popsuć miłej atmosfery tego domu. Ostatni dzień z przyjaciółką miał być wyjątkowy.

W salonie czekała ciepła i pysznie wyglądająca kolacja: tosty z serem, szynką i pieczarkami, kompot i ciasto z brzoskwiniami. Guro położyła na stole sztućce i świeże kwiaty, a jej mąż Kirsten rozlewał kompot do szklanek. Obaj byli szczupli i zwinni niczym nastolatkowie, i tylko lekka siwizna i kilka zmarszczek świadczyły o ich prawdziwym wieku. Matka Villemo miała jasne, proste włosy, a ojciec czarne jak węgiel (choć już nie tak bujne jak kiedyś). To co łączyło tych dwoje, to bardzo ciemny kolor oczu, zupełnie nieprzypominający kocich tęczówek Villemo.
- Wow, jesteście niesamowici – podsumowała kolację Bjorg.
- To nic takiego, siadajcie. – Guro zaprosiła wszystkich do stołu.
- Villemo jutro wyjeżdża, a jest pewna bardzo ważna sprawa, którą musimy załatwić. Myślę, że to dobry moment. Ale śmiało jedźcie, jedźcie, to w niczym nie przeszkadza.
- O co chodzi? - zapytała szczerze zdziwiona Villemo, nie spodziewając się już żadnych nieplanowanych wydarzeń.
Kirsten podszedł do dużej, staroświeckiej komody i wyjął z niej równie starą i sporą skrzynkę. Nie bez wysiłku podał ją córce, a ta położyła ją koło siebie na kanapie. Nie wiadomo z jakiego powodu towarzyszyła temu podniosła cisza, przerywana jedynie głośnym tykaniem zegara.
Villemo i Bjorg przyglądały się skrzyni z wyrazem zachwytu i podekscytowania. Jej grzbiet był pięknie rzeźbiony w misterne węzły, pośrodku których znajdował się obrazek przypominający korzeń. Z przodu wśród ozdobnych pnączy zobaczyły duży otwór na klucz.
- Co to jest? - zapytała Villemo otrząsając się z zachwytu.
Guro i Kirsten popatrzyli na siebie, co dowodziło, że robili teraz coś, czego nie do końca byli pewni. Dziewczyna znała ich sposób wspierania się wzrokiem zawsze wtedy, kiedy musieli podjąć jakąś trudną decyzję. Pan Gard zdobył się na ostateczny krok.
- Villemo, to co trzymasz przed sobą, to Skarb Ludzi Lodu.

Oczywiście słyszała historię o skarbie, ale dotąd nie wierzyła, że on nadal istnieje. W jego skład wcale nie wchodziły pieniądze, czy biżuteria, ani żadne drogie kamienie szlachetne.
To, co Ludzie Lodu mieli najcenniejszego, to zbiór magicznych formuł, tajemnych ingrediencji, zebranych na przestrzeni kilkuset lat, chociaż większość pochodziła z około XVI wieku.
Przedmioty te były przekazywane wśród Ludzi Lodu z pokolenia na pokolenie i najczęściej wykorzystywane przez tych, którzy mieli dar leczenia ludzi.
Ze względu na to, że w skład skarbu wchodziły także groźne eliksiry i trucizny, bardzo rozważnie wybierano osoby, które miały go dostać. Ludzie Lodu ukrywali je w tajemnicy przed tymi, którzy naznaczeni byli klątwą Tengela Zlego, czyli dotknięci złym dziedzictwem. W ich obecności nie wolno było o skarbie ani mówić, ani tym bardziej go pokazywać.
Wielu było takich, którzy ukrywali swoje moce, a kiedy udało im się dostać do skrzyni stawali się bezwzględni i rządni władzy.

Villemo zrozumiała, że według tej historii skarb należy do niej, gdyż to ona odziedziczyła magiczne zdolności swoich przodków. Ale dlaczego jej rodzice wyglądają na takich niepewnych? Zapytała ich o to czując, że odpowiedź może nią wstrząsnąć.
- Kochana Villemo – zaczął jej ojciec lekko ochrypłym głosem – zanim usłyszysz to, co chcemy ci powiedzieć, wiedz, że nigdy nie wątpiliśmy w twoją dobroć. Jesteś najwspanialszą osobą jaką znamy i nie mówię tego dlatego, że jestem twoim ojcem.
Dziewczyna poczuła na karku dreszcz, jakby musnęło ją lekkie mroźne westchnienie śmierci.
- Było jednak wśród Ludzi Lodu kilka osób takich jak ty, przemiłych, uzdolnionych, ale które pod wpływem skarbu zmieniły się – kontynuował Kirsten - Obudził się w nich demon, chociaż nie stało się to nagle. Skarb należy do ciebie, ale błagamy cię, nie daj mu się obezwładnić. Korzystaj z niego czyniąc dobro, a odkryjesz niesamowite sekrety naszego ludu, wyniesione aż z odległej tundry. Tego nie nauczysz się w żadnej szkole.

Villemo nigdy nie przyszło do głowy, że mogłaby używać czarów niezgodnie z prawem, wręcz wydawało jej się to śmieszne. Poważne miny rodziców kazały jednak nie podchodzić do tej sprawy, jak do szalonych wymysłów.
- Obiecuje wam, że zrobię wszystko, abyście byli ze mnie zawsze dumni – powiedziała wstając i obejmując uspokajająco.
Guro otarła ukradkiem łzę i odsunęła córkę na wyciągnięcie ramion.
- Wiemy kochanie, nigdy w to nie wątpililiśmy. No, ale dosyć smętów, otwórz ją – to mówiąc podała Villemo duży, mosiężny klucz.
Dziewczyna podeszła do skrzyni i już po chwili wszyscy przyglądali się jej zawartości.

Na pierwszy rzut oka wnętrze wypełniały przeróżne materiałowe woreczki i szklane flakoniki posegregowane w małych przegródkach. Do większości były dołączone karteczki z krótkim opisem. Villemo odczytywała zgrabne i ozdobne pismo: belladona, ziele ostrożenia, krwawnik, bieluń, rumianek, mniszek lekarski, żywica, korzeń tataraku. Villemo odłożyła na bok odczytane woreczki zwracając uwagę na kilka oznaczonych napisem „trucizna”.
Pod spodem znajdowały się większe woreczki i małe papierowe ruloniki z przepisami na mikstury. Villemo rozwineła jeden z nich i odczytała tytuł: „Maść czarownic”. Spojrzała na Bjorg, która czytała koleżance przez ramię.
Wzięła do ręki jakieś małe zawiniątko leżące w samym rogu skrzyni i zaczęła je rozwijać czując, że w środku jest coś kruchego i podłużnego. Rozchyliła lekko materiał i ujrzała wysuszone męskie genitalia, więc szybko zawinęła je z powrotem zerkając ukradkiem na rodziców, ale oni zdawali się nie dostrzec zawartości.
- Resztę obejrzę później, jeśli nie macie nic przeciwko – powiedziała, bojąc się, czego może się jeszcze spodziewać. Powkładała woreczki z powrotem na miejsce i zamknęła skrzynkę na klucz.
- Jak uważasz kochanie, to może dojedzmy kolacje – zaproponowała Guro i usiadła z mężem do stołu.
Wysuszony i pomarszczony męski członek odebrał dziewczynom apetyt, więc wstały od stołu grzecznie przepraszając.
Villemo wzięła skrzynię i kiwnęła do Bjorg by poszła za nią. Zanim wyszła ucałowała rodziców i jeszcze raz poprosiła ich o wybaczenie, że tak nagle odchodzą od stołu.
- Nic nie szkodzi, rozumiemy, że chcesz na spokojnie przejrzeć to, co ci przekazują przodkowie. Idźcie, ja i ojciec i tak jesteśmy już zmęczeni, dobranoc.
- Dobranoc mamo.
- Dobranoc państwu.
Pożegnały się i pobiegły na piętro do pokoju Villemo.

Ledwo weszły do środka, stanęły jak sparaliżowane. W pokoju panował straszny bałagan, szuflady były pootwierane, a ich zawartość rozsypana po podłodze. Pościel, książki, zeszyty, niemal wszystko zostało rzucone na podłogę. Wiatr wdzierał się przez szeroko otwarte okno, poruszając firanami i rozsypanymi szkolnymi liścikami.
- Ktoś się tu włamał – szepnęła drżącym głosem Villemo zamykając za sobą drzwi.
- I czegoś szukał – dodała Bjorg zerkając na skrzynkę w rękach przyjaciółki.
- Tak, Skarbu Ludzi Lodu.


Rozdział III

"Przygodę czas zacząć"




- Musimy powiadomić twoich rodziców – powiedziała stanowczo Bjorg, ale Villemo chwyciła ją za nadgarstek, wciągnęła do pokoju i zamknęła drzwi.
- Nie ma mowy, oni nie mogą się o tym dowiedzieć!
- Co? Zwariowałaś? Przecież to mógł być jakiś psychopata, który czyha teraz pod twoimi oknami, by was zamordować – wykrzyknęła brunetka, patrząc z niedowierzaniem na swoją przyjaciółkę.
Villemo pokręciła stanowczo głową.
- Nikogo tu nie ma, on odszedł. Nie pytaj skąd wiem, po prostu mi zaufaj i się uspokój.
- Znowu te twoje przeczucia, co? - zapytała Bjorg zdenerwowana – Powinnaś zadzwonić na policję.
- Nie mogę. Jak moi rodzice dowiedzą się, że ktoś włamał się do domu, to zabronią mi wyjechać. Załatwią mi ochronę policyjną, wynajmą detektywa i ogólnie popadną w paranoje.
- To raczej zrozumiałe w takiej sytuacji...
Villemo podniosła z podłogi kilka rzeczy i rzuciła je zirytowana na łóżko. Wkurzało ją to, że jej przyjaciółka nie potrafi zrozumieć tego, co ona. Wyjazd do Hogwartu to rzecz najważniejsza, ważniejsza nawet on jej bezpieczeństwa.
- Bjorg, masz siedzieć cicho, rozumiesz – powiedziała blondynka, wpatrując się w twarz przyjaciółki dużymi, zielonymi oczami – nikt nie może się o tym dowiedzieć i jeśli jesteś moją prawdziwą przyjaciółką, zrobisz to dla mnie.
Druga dziewczyna wytrzymała przez chwilę jej stanowcze spojrzenie, po czym westchnęła i spuściła wzrok.
- Niech ci będzie, zgoda. Mam nadzieję, że się nie mylisz, nie mam zamiaru natknąć się w drodze powrotnej na psychopatę.
Villemo kiwnęła głową na znak porozumienia i rozejrzała się po pokoju. Prócz ogólnego bałaganu nic nie zostało zniszczone, za co była wdzięczna losowi. Zrobią porządek, a jej rodzice się nie zorientują, że coś tu zaszło.
Miała kilka powodów, by nie mówić im o włamaniu. Przede wszystkim nie chciała ich martwić. Wiedziała, że jej bezpieczeństwo jest dla nich najważniejsze i że nigdy nie pozwoliliby na wyjazd, gdyby wiedzieli, że może jej coś grozić. Skoro ktoś włamał się tutaj i próbował odszukać skarbu, to znaczy, że może go szukać nadal. Jednak co ważniejsze, o skrzyni wiedziała tylko jej rodzina, więc jest duże prawdopodobieństwo, że włamywaczem jest ktoś związany z Ludźmi Lodu. Czuła, że ma to jakiś związek z jej snem i tym, że musi wyjechać do Hogwartu. Nie mogła teraz popełnić błędu i tego zepsuć jakimś nieprzemyślanym ruchem.

Wiatr zaczął się wzmagać, więc dziewczyny podeszły do okna i po krótkiej walce z firaną i zasłonami udało się je zamknąć. Bjorg wyjrzała ukradkiem na zewnątrz, ze strasznym przeczuciem, że za rogiem ukrywa się włamywacz.
- Jak on się tu dostał? Przecież do ziemi jest z 7 metrów.
- Po drzewie.
Dziewczyna zerknęła na sporą lipę rosnącą w znacznej odległości od okna, której gruba łodyga sięgała niemal do ramy.
- Nie zapominaj – powiedziała Villemo widząc powątpiewanie w oczach przyjaciółki – że dziesiątki razy opuszczałam pokój, schodząc po tym drzewie.
- Tak, tylko że ty jesteś wicemistrzynią w lekkoatletyce, dla ciebie ta lipa to nic takiego.
- Widocznie ten ktoś jest równie zwinny. No, ale późno się robi, pomożesz mi posprzątać?
Kolejna godzina minęła dziewczynom na doprowadzaniu pokoju do ładu. Bjorg rozmyślała wciąż o tym, czy robi słusznie udając, że nic się nie stało i kryjąc kłopoty przyjaciółki, a Villemo była myślami w Anglii, w nowej szkole i z tajemniczą misją do rozwiązania. 

Trzecia osoba, nieznana im, obserwowała je z odległości kilkunastu metrów, po czym założyła kaptur i zniknęła w ciemnej uliczce. Jej myśli były niepokojąco podobne do Villemo, tylko zdecydowanie mniej sympatyczne.

Z samego rana zdarzyła się rzecz dosyć niespodziewana. Kiedy cała rodzina jadła w salonie wspólnie śniadanie, przez okno wleciała sowa. Była duża, szara i miała ogromne stalowe oczy. Z lekkością wylądowała na stole, wypięła dumnie pierś i zahukała donośnie, co mogło być czymś w rodzaju „dzień dobry”. Najdziwniejszy był jednak fakt, że w dziobie trzymała list.
Gardowie patrzyli na zwierzę z lekkim osłupieniem i ogromnym zafascynowaniem. Villemo pierwsza wzięła się w garść, sięgnęła do sowy i wzięła z jej dzioba list. Koperta była zapieczętowana czerwonym lakiem, nad którym widniał stempel z wizerunkiem zamku.
- To list z Hogwartu – powiedziała i zaczęła go otwierać – wybaczcie, zapomniałam wam powiedzieć, że oni kontaktują się poprzez sowy – dodała przepraszającym tonem, ale tak naprawdę bawiła ją ta sytuacja. Jej rodzice odłożyli sztućce i wpatrywali się w zwierzę jak w obrazek.
- Ta szkoła jest niesamowita – szepnęła Guro, bojąc się, że spłoszy sowę – zobacz, jaka wspaniała koperta, dawno czegoś takiego nie widziałam.
- O tak, wszystkie maile i smsy mogą się schować, to jest prawdziwa sztuka pisania – dodał Kirsten, kiedy córka podała mu kopertę, a sama zaczęła czytać list:
- Szanowna Panienka Villemo Gard. Dyrekcja Szkoły Magi i Czarodziejstwa w Hogwarcie pragnie uprzejmie poinformować, że dzisiejsze egzaminy zostały przełożone na jutro, czyli 27 września, tj. środa. Za utrudnienia przepraszamy i życzymy miłego dnia. Z wyrazami szacunku Minerwa McGonagall, Dyrektor szkoły.

Sowa rozpostarła potężne skrzydła, ponownie zahukała i bezszelestnie wyleciała na zewnątrz. Villemo wyjrzała za nią, ale nie było śladu po zwierzęciu, więc przymknęła lekko okno.
- No cóż, to nie zmienia zbyt wiele, i tak mam nocować u Klary. Będę miała więcej czasu na powtarzanie.
Schowała list do koperty z uczuciem niepokoju. Mogło być tysiące powodów przesunięcia egzaminów, a myślała o tych najgorszych, już sama nie wiedziała, czy to przeczucia, czy lekka przesada.
- Daj sobie w końcu odpocząć Vill, poświęć ten czas na poznanie Klary i jej rodziny, może pójdziecie w jakieś fajne miejsce?
Guro i jej córka zaczęły sprzątać stół po śniadaniu, a Kirsten zerknął na wielki stojący zegar w kącie.
- Już ósma, tata Klary zaraz tu będzie. Upierał się, by spotkać się u nas, a nie na lotnisku. Mówił, że masz nie szykować prowiantu na drogę, Guro – powiedział do żony, która już pakowała bułki do plecaka Villemo.
- Nie rozumiem dlaczego. Sam coś przygotował? Przecież to zbędny kłopot, miałam zamiar zrobić prowiant dla ich obu. Lot z Bergen do Anglii trwa co prawda tylko trzy godziny, ale lepiej nosić, niż się prosić, czy tak?
Villemo już miała odpowiedzieć coś w stylu „I tak niczego nie zjem”, kiedy z salonowego kominka buchnęło zielone światło i stanął przed nimi ojciec Klary.
Guro upuściła worek z bułkami na podłogę, Kirsten się zakrztusił, a Villemo pisnęła przerażona.
- Fryderyku! - wydyszała pani Gard – na śmierć nas wystraszyłeś. Co ty tu...jak ty się tu...to znaczy…
Gość ujął jej dłoń i złożył na niej pocałunek.
- Witaj Guro, dzień dobry Kirstenie – ukłonił się lekko do pana Garda, po czym spojrzał na ich córkę – a to jest oczywiście nasza kochana Villemo. Piękna panienka z ciebie wyrosła.
Dziewczyna podziękowała, ale wciąż patrzyła na Fryderyka wielkimi oczami. Był wyższy o głowę od jej ojca, szczupły i dziwacznie elegancki. Miał na sobie fioletowy garnitur z wieloma kieszeniami i czarną muszkę. Brązowo siwe włosy opadały niedbale na ramiona, a niebieskie oczy były wesołe i szczere. Cała twarz wyglądała, jak wyciosana z drewna, tyle miała zmarszczek, mimo to sprawiał wrażenie bardzo sympatycznej osoby.
- Macie bardzo czysto w kominku – zauważył Fryderyk – wyglądam nieskazitelnie, dziękuję.
Villemo przyniosła dzbanek z sokiem i szklankę, postawiła ją obok gościa.
- Wujku, czy ty przed chwilą...wyszedłeś z naszego kominka?
To pytanie zabrzmiało dla Gardów tak dziwacznie, że aż poczerwienieli. Nigdy wcześniej nie mieli z czymś takim do czynienia, a ojciec Klary zdawał się całkowicie niewzruszony.
- Oczywiście! Chyba nie myśleliście, że przylecę tu samolotem? - odpowiedział beztrosko i nalał sobie soku – Ze względu bezpieczeństwa nie mogłem wam tego wyjaśnić telefonicznie, ale w świecie czarodziejów podróżowanie siecią Fiuu, czyli przez kominek, jest jednym z najprostszych sposobów przemieszczania się.
Guro i Kirsten byli zachwyceni jak małe dzieci, ale to, co czuła Villemo było czymś jeszcze intensywniejszym. Rozpierała ją taka ekscytacja, że przez moment zapomniała o egzaminach, włamywaczu, a nawet o tym, by oddychać.
- To jest niesamowite.
- Niesłychane.
- Cudowne.
Fryderyk zaśmiał się przyjacielsko i wziął do ręki jedno z ciastek, które leżało na stole i mówił dalej:
- Oczywiście Villemo i ja przeniesiemy się do naszego domu w ten sam sposób. Nasza młoda czarownica musi przywyknąć do wielu rzeczy, a to jest dobry początek.
Ojciec Klary wiedział, że córka Gardów nigdy nie miała styczności ze światem czarodziejów, czuł się więc zobowiązany jej pomóc, szczególnie że będzie jakiś czas mieszkać pod ich dachem. Długo i szczerze on i jego żona zapewniali Gardów, że ich córeczka będzie bezpieczna i szczęśliwa. Wziął sobie za honor dotrzymać słowa.
Villemo krzątała się po mieszkaniu zabierając ostatnie potrzebne rzeczy, wyobrażając sobie, jak wchodzi do kominka, a ten ją porywa niczym odkurzacz. Poczuła lekki skórcz w żołądku. Ta sowa i pojawienie się wujka uświadomiły jej, że to wszystko już się dzieje. Zaraz porzuci normalne życie i wpadnie w wir innego świata. Świata, dla niej tak dziwnego i niezrozumiałego, że zaczęła wątpić, czy da radę się w nim odnaleźć. Bez rodziców, bez przyjaciół, bez Bjorg, która zawsze ją wspierała. Cała ta podróż wydawała jej się teraz mniej przyjemna, po raz pierwszy od wielu miesięcy czuła, jaka jest niedoświadczona i niepewna. Miała tylko 16 lat, a wzięła sobie na barki całkowitą zmianę swojego życia. Mimo wątpliwości nie miała zamiaru zmieniać zdania, decyzje podjęła wraz z wszelkimi jej wadami.
- Wezmę tylko walizkę i jestem gotowa – powiedziała lekko załamanym głosem.
- Poczekaj, nie ma takiej potrzeby. - Fryderyk wstał, wyciągnął zza marynarki różdżkę i wycelował nią w stronę schodów – Accio Walizka.
Z piętra dobiegł ich stukot i już po chwili zobaczyli czerwoną walizkę unoszącą się w powietrzu, która zmierzała w ich stronę.
Gardowie w milczeniu obserwowali lewitujący przedmiot, byli oszołomieni i szczerze zafascynowani, co wzbudzało dumę w sercu Fryderyka.
Villemo znała to zaklęcie z książki, ale czytać o magii to jedno, a widzieć ją na własne oczy, to zupełnie coś innego.
Po słowach uznania, zachwytu i niedowierzania przyszedł czas na pożegnanie. Ze wszystkich trudnych sytuacji Villemo najbardziej obawiała się właśnie tego momentu. Uścisków nie było końca, tak samo jak łez, słów pociechy, zapewnień, że wszystko będzie dobrze. Rodzina Gardów była bardzo ze sobą zżyta, a głęboko zakorzenione poczucie więzi rodzinnej sprawiało, że mało kto upuszczał swoje rodzinne strony. Szesnastolatka wyjeżdżająca do innego kraju to była wyjątkowa sytuacja.

- Czas ruszać, nie ma sensu dłużej zwlekać – zakończyła pożegnania Villemo i dała znak wujowi, że jest gotowa.
Wzięła do ręki walizkę i stanęła koło kominka. Fryderyk podał jej do ręki garść zielonego proszku.
- To jest proszek Fiuu. Wejdź do kominka i wypowiedz na głos wyraźnie „ Brick Street 3, Londyn”, potem rzuć proszek pod nogi, tylko zamknij oczy i usta.
Villemo spojrzała na rodziców i uśmiechnęła się do nich widząc, że trzymają kciuki. Pochyliła się i weszła do kominka, ciągnąć za sobą walizkę. Pomyślała o Bjorg, która na ten widok dostałaby niepohamowanego ataku śmiechu i sama zaczęła się śmiać. Po chwili się uspokoiła, zamknęła oczy i powiedziała „Brick Street 3, Londyn”, rzuciła proszkiem i zniknęła w szmaragdowo rozświetlonym kominku.

Poczuła gorący podmuch wiatru i uderzające w twarz drobinki pyłu. Wydawało jej się, że widzi jakieś jasne punkciki przed oczami, tak jakby przelatywała obok okien unosząc się nad ziemią. Przedziwne uczucie trwało kilka sekund, po których stanęła na twardym gruncie. Przez chwilę niczego nie widziała, bo oczy zaszły jej łzami, a w ustach czuła smak popiołu. Poczuła, że jakieś ręce chwytają ją za nadgarstki i ciągnął do siebie, a inne zabierają od niej walizkę. Zrobiła krok, rozchyliła powieki i zobaczyła przed sobą jakiś nieznanych ludzi w małym, ale jasnym pokoju.
- Villemo, tak miło cię poznać – powiedziała drobna czarnowłosa dziewczyna – jestem Klara.
- Kochanie, daj jej troszkę ochłonąć – skarciła ją kobieta stojąca obok, sądząc po podobieństwie jej matka.
Villemo potrzebowała chwili, by się odnaleźć. Odgarnęła włosy z twarzy i stwierdziła z zaskoczeniem, że jest w zupełnie innym miejscu niż kilka sekund temu. Zniknęli jej rodzice, jej salon i wujek Fryderyk. Stała teraz przed dwiema kobietami, podobnymi do siebie, jak dwie krople wody. Czarne włosy, brązowe oczy za okularami i krępe postury. Obróciła się za siebie i utwierdziła w przekonaniu, że faktycznie wyszła z kominka. Czyli jest już w Londynie, przygoda się zaczęła.



Rozdział IV

Kilka radości i kilka problemów




Salon państwa Boger był urządzony co najmniej dziwacznie. Ściany miały kolor soczystej śliwki, tak samo, jak grube zasłony w oknach. Było w nim sporo małych mebelków, które z łatwością mogły być zastąpione przez jeden porządny regał. Leżały na nich książki, zegarki o przedziwnych kształtach, jakieś dziwaczne metalowe konstrukcje, kolorowe lampki i pstrokate zastawy do herbaty. Najdziwniejsze było to, że niemal wszystko delikatnie się poruszało, brzęczało, a z kilku dzbanuszków leciała para. Z jednej szafki dochodził dźwięk poruszających się sztućców, a pod sufitem unosiła się świecąca puchata kulka, mająca zapewne zastąpić żyrandol. To był bezwątpienia niecodzienny widok.
Po pierwszych uściskach, pytaniach o samopoczucie i o zdrowie rodziny, Villemo została zaproszona do dębowego, okrągłego stolika, otoczonego z trzech stron sofą z kolorową patchworkową narzutą. Ciężką walizkę zostawiła obok kominka, mając nadzieję, że wujek się o nią nie potknie, ale doprawdy nie było miejsca, by ją zostawić w innym miejscu.
- Napijesz się herbaty? - zapytała niskim i cichym głosem Penelopa, mama Klary. Sprawiała wrażenie nieco podenerwowanej. 
- Mamy żurawinową z cytryną i miętą, jabłkowo gruszkową, aloesową z goździkami i ogórkową z wanilią, ale to wynalazek taty, więc nie radzę – wtrąciła Klara, uśmiechając się serdecznie, a jej oczy ukryte za okularami przybrały na chwilę kształt kresek.
- Dziękuję, więc...poproszę jabłkowo gruszkową.
Villemo rozejrzała się, miała nadzieję, że jeden z parujących dzbanków i filiżanka zaraz do niej podlecą, ale nic takiego się nie stało. Penelopa wstała z sofy, wzięła zastawę i ułożyła ją na stoliku.
- Gdyby był tu mój mąż, pewnie użyłby czarów do zaparzenia herbaty – powiedziała zakłopotana Penelopa, domyślając się, o czym myśli Villemo - ale ja jestem mugolką, nie potrafię czarować, a Klara jako osoba nieletnia, nie może używać czarów poza szkołą.
- Nieraz korci mnie, by to zrobić – ponownie wtrąciła się Klara – ale mogłabym mieć z tego powodu kłopoty, lepiej nie zadzierać z Ministerstwem. To taki nasz organ do zarządzania światem czarodziejów, pilnują porządku.
Villemo kiwnęła głową, pamiętała zasadę „nieczarowania” i rolę Ministerstwa Magii w świecie czarodziejów. Nie kontrolując swoich myśli, zaczęła powtarzać materiał na egzamin, przez co umknął jej hałas za plecami.
- Poczta – powiedziała Klara, otworzyła okno i wyciągnęła spod nóżek małej sowy zrulowaną gazetę. Zwierzę natychmiast bezszelestnie odleciało.
Usiadła koło Villemo i rozłożyła Proroka Codziennego na stoliku, podczas gdy jej mama zaczęła odkładać zastawę do herbaty.
Klara w mgnieniu oka przełożyła kilka stron gazety i zatrzymała się na artykule zwieńczonym tłustym nagłówkiem:
„ Hogwart przekłada termin egzaminów”
Zaczęła czytać na głos:
- Dyrekcja szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie postanowiła przełożyć termin egzaminów kwalifikujących, z powodu problemów organizacyjnych. Uczniowie mają stawić się na test dnia 27.08 o godzinie 09.00 rano. Z anonimowego źródła wiemy, że zmiana terminu nie była wcale spowodowana złą organizacją, a kolejnym silnym wstrząsem w okolicy zamku. Podobno zawalił się spory kawałek wschodniej ściany i do jutra mają trwać prace naprawcze.
Przypominamy też, że regulamin egzaminów kwalifikujących jest owiany tajemnicą. Wiadomo jednak, że dotyczy on jedynie tych uczniów, którzy z jakichś względów nie mogli uczyć się w Hogwarcie od pierwszej klasy. Dyrekcja wraz z gronem pedagogicznym są przekonani, że każdemu należy dać szansę na naukę.

„Harmonogram nauczania w Hogwarcie został poważnie zachwiany przez ostatnią wojnę. Tak naprawdę dopiero od zeszłego roku zaczęliśmy jako tako funkcjonować. Musimy pamiętać, że wiele dzieci nie miało możliwości nauki od jedenastego roku życia, ze względu na chaos, który panował. Te egzaminy nie będą proste, ale każdy, kto ma predyspozycje do nauki w szkole magii i dał radę nadgonić materiał na własną rękę, poradzi sobie” - Zapewniła nas Amanda Rocket, która reprezentuje Hogwart w mediach.

Nie każdy jednak zgadza się z tą opinią. Do naszej redakcji docierają maile rodziców, którzy sprzeciwiają się przyjmowania do Hogwartu dzieci „z doskoku”. Twierdzą, że to jeszcze bardziej zaburzy działanie tej placówki i źle wpłynie na uczniów, którzy uczą się w Hogwarcie od początku.
Villemo poczuła się nieswojo. Nie zdawała sobie sprawy, że ktoś może traktować ją, jako ucznia niepożądanego. W świecie mugoli normalne jest, że do klas dochodzą dzieci w różnym wieku. Nigdy nie słyszała, by ktoś z tego powodu protestował.
- Nie przejmuj się, zawsze znajdzie się ktoś, kto musi być nastawiony negatywnie, nie ważne, jakiej sprawy to dotyczy – pocieszyła ją Klara i zmarszczyła brwi.
- Mnie bardziej zastanawia, czy te wstrząsy to prawda. Nigdy nic takiego się nie działo w Hogwarcie, to mocno podejrzane.
Penelopa wzięła od dziewczyn gazetę i przeleciała wzrokiem po tekście.
- Nie przejmujcie się informacjami z nieznanego źródła, skoro egzaminy mają być jutro, to znaczy, że wszystko jest w porządku – powiedziała pogodnie i zerknęła w stronę kominka.
- Długo nie ma Fryderyka, mam nadzieję, że zbytnio nie męczy twoich rodziców. Miał krótko opowiedzieć im, jak będzie wyglądać twój pobyt tutaj.
Villemo zamyśliła się na chwilę, po czym zapytała:
- Czy przez kominek mogę wrócić do domu? Kiedy tylko zechce?
Penelopa przytaknęła głową:
- Tak, kiedy zechcesz, jednak po przyjeździe do Hogwartu nie będziesz mogła się przenieść. W szkole i okolicy nie da się tego zrobić, to dla bezpieczeństwa...i nie można używać telefonu.
- No tak, zapomniałam o tym.
- To znaczy, możesz mieć telefon – tłumaczyła dalej mama Klary, widząc zmartwienie na twarzy Villemo – ale nie będzie tam zasięgu. W Hogwarcie nie działa żadna elektronika, tak samo, jak internet. Nikt tam nie korzysta z komputera. Wiem, wydaje się to dziwne, ale można powiedzieć, że to urok tej szkoły.
Mówiąc ostatnie zdanie Penelopa zaśmiała się pocieszająco. Widać nie miała pojęcia czym dla młodzieży jest odcięcie od sieci, bo machnęła ręką z przyklejonym uśmiechem. Villemo poszukała wzrokiem oczu Klary, aby znaleźć bratnią duszę, która zrozumie ten problem. Klara wzruszyła ramionami:
- Już się z tym pogodziłam, to jest serio ciekawa odmiana.
Villemo pierwszy raz słyszała o szkole bez dostępu do internetu i ciężko było jej to sobie wyobrazić. Wiedziała jednak, że ten świat jest całkiem inny od dotychczas jej znanego i już dawno postanowiła go przyjąć takim, jakim jest, ze wszystkimi jego dziwactwami.


Rozległ się trzask frontowych drzwi. Penelopa bez zastanowienia, niczym automat, chwyciła za stojący przy kominku pogrzebacz i ruszyła w stronę przedpokoju pokazując palcem, by dziewczynki były cicho. Zanim jednak wyszła z salonu, w progu stanął Fryderyk, ale nie wyglądał już tak schludnie, jak pół godziny temu. Włosy miał potargane, twarz i całe ubranie umorusane w sadzy, a spodnie i rękawy poszarpane na strzępy.
- Rany boskie, kochanie, co ci się stało? - Penelopa rzuciła pogrzebacz w kąt i podbiegła do męża, a za nią Klara i Villemo.
- Próbowałem wrócić do was tą samą drogą – zaczął tłumaczyć Fryderyk, pokasłując – ale sieć okazała się zamknięta.
- Niemożliwe.
- A jednak! Połączenie z domem Gardów zostało zerwane. Przeniosłem się więc do Krugerów, wiesz, tych z Royal Street. Na szczęście byli w domu, więc nie posądzą mnie o włamanie. W sumie to dawno ich nie odwiedziliśmy, trzeba to kiedyś nadrobić.
Penelopa była wyraźnie zdenerwowana, co przy stoickim spokoju jej męża wyglądało groźnie.
- Ale dlaczego masz poszarpane ubranie? Biłeś się z kimś?
Pani Boger sprawiała wrażenie, jakby chciała z powrotem sięgnąć po pogrzebacz, ale Fryderyk pośpiesznie mówił dalej:
- Nie, nic z tych rzeczy. Krugerowie kupili sobie rok temu Pit Bulla. Słodki piesek, ale chyba nie spodobało mu się, że jakiś obcy facet wychodzi z kominka.
Klara nie wytrzymała i parsknęła śmiechem, Villemo ledwo się powstrzymała. Zaraz jednak spoważniała, bo niepokój ścisnął ją za serce:
- Wujku, jak to się stało, że nie mogłeś wrócić? Czy to oznacza, że nie będę mogła odwiedzić rodziców przez sieć fiuu?
- Muszę tę sprawę wyjaśnić. Połączenie między naszymi domami powstało niedawno na moją prośbę, powinno działać jak należy, jutro z samego rana zadzwonię o to zapytać, nie martw się skarbie.
Wyciągnął zza marynarki różdżkę, skierował ją na ubranie i powiedział:
- Tergeo.
Villemo obserwowała, jak z Fryderyka znika wszelki kurz, pył i sadza, ale myślami była przy swoich rodzicach. Przeprosiła pozostałych i odeszła na bok, by zadzwonić. Na szczęście już po dwóch sekundach odebrała Guro. Zapewniła, że u nich wszystko w porządku, Fryderyk im wyjaśnił, że połączenie przez Fiuu chwilowo nie działa, ale ufają mu, że zostanie to naprawione. Poza tym ma się nimi nie przejmować, tylko skupić teraz na sobie. Przypomniała też, żeby nie ślęczała nad książkami, tylko odpoczęła lub poszła na spacer pozwiedzać okolicę. Cała mama.
Villemo wróciła do salonu, na co Klara klasnęła w dłonie, chwyciła kuzynkę za rękę i pociągnęła za sobą:
- Chodź, pokażę ci nasz pokój. Mama wstawiła tam rozkładany fotel, nie będziemy tam często spać, więc jakoś przeżyjesz ciasnotę.

Wybiegły z salonu i weszły do małego pokoiku, z którego biły czerwień i złoto. Na podłodze leżała bordowa wykładzina, biurko i malutka meblościanka były z surowego drewna, ale oklejone plakatami, rysunkami i naklejkami z czerwono-żółtymi herbami, w których centralną postacią był lew.
- Widzę, że jesteś fanką Gryffindoru - stwierdziła Villemo widząc powtarzający się motyw na pościeli, drzwiach i ścianach.
Klara wskazała dłonią wielki proporczyk powieszony nad łóżkiem:
- Tak, najlepszego domu, który jest w Hogwarcie. To do niego chodzili Harry, Ron, Hermiona, Neville…Ja też do niego należę, ma się rozumieć.
Duma w głosie dziewczyny była wyraźna, chociaż starała się powstrzymać swoją ekscytację.
- A kim są Ron, Hermiona i Neville? - zapytała Villemo.
- No tak, nie słyszałaś o nich, albo słyszałaś, ale nie wiesz, że tak mieli na imię. Są sławni w naszym świecie, ponieważ brali udział w walce z Voldemortem. Największym bohaterem jest oczywiście Harry Potter, bo to on go zabił, ale reszta mu pomagała. Wszyscy pochodzili z Gryffindoru i jestem ich wielką fanką, od zawsze chce być taka jak oni.

Historia o Voldemorcie...oczywiście Villemo czytała o nim w podręczniku. Niegdyś namieszał sporo na całym świecie, ale właściwie nie było wiadomo, o co w tym wszystkim chodziło. Działy się wtedy różne dziwne rzeczy i niektórzy wymawiali to imię, ale nigdy nie słyszała, by istnienie kogoś takiego było potwierdzone przez jakieś sprawdzone informacje. Tak ludzie widzieli to w „normalnym” świecie.
- Czytałam o Harry’m Potterze, ale nie kojarzę pozostałych – powiedziała Villemo nie podzielając podniecenia, które zawładnęło jej kuzynką. Nie dała jednak po sobie tego poznać.
Klara zaśmiała się zakłopotana. Na jej twarzy powiększały się rumiane placki.
- No tak...czytałam też wszystkie archiwalne artykuły z Proroka Codziennego, które dotyczyły Harry’ego, bardzo chętnie i uprzejmie wyrażał się o Hermionie, Ronie i Nevillu, zawsze podkreślał, że bez nich niczego by nie osiągnął.
Villemo obserwowała, jak policzki Klary robią się coraz bardziej purpurowe i zrozumiała, że czarodzieje, o których opowiada wiele dla niej znaczą. Szanowała to i uważała, że dobrze mieć takich idoli, którzy ocalili świat, to świadczyło o jej dobrym, zdeterminowanym sercu.
- Jestem niemal pewna, że ty także trafisz do Gryffindoru – oświadczyła radośnie Klara.
Villemo uśmiechnęła się uprzejmie, ale szczerze mówiąc, nie przejmowała się tym, do którego domu trafi. Wiedziała, że w każdym z nich można dostrzec coś wyjątkowego i że bez względu na to, gdzie ją przydzieli tiara, ona się nie zmieni. Będzie nadal tą samą, lekko pokręconą Villemo.

***

Daleko na wschód, w miejscu, gdzie śnieg kładzie się całunem na rozległą lodową pustynię, pewne plemię pożegnało swojego ostatniego szamana. Jego ciało ułożono na tratwie, okryto skórami reniferów i puszczono na lodowate wody rzeki Ob. Żegnały go jego dorosłe już córki, oraz ich rodziny, które składały się na niemal całe plemię Orahn-Gai. Brakowało tylko Man-chana, pierworodnego syna szamana, ale ten odszedł od nich pięć lat wcześniej i nikt nie wiedział, gdzie się teraz znajduje.
Tylko szaman wiedział, ale wiedzę tą zabrał ze sobą do świata umarłych.
Natomiast wszyscy doskonale pamiętali dzień, w którym młodziutki Man-chan, syn szamana, opuścił plemię. Przybył wtedy do nich wędrowiec, którego tylko szaman znał. Ów człowiek był ogromny, spowity w czarną pelerynę, która złowrogo łopotała na mroźnym wietrze. Twarz zasłaniała mu złota maska, ale bardziej spostrzegawczy mogli zobaczyć za nią stalowe oczy.
Plemię z zaciekawieniem i strachem przyglądało się, jak szaman zaprasza przybysza do swojej jurty. Po kwadransie wyszli, zamaskowany człowiek przywołał do siebie Man-chana, chwycił go za nadgarstek i na oczach całego plemienia rozpłynęli się w powietrzu.
Żona szamana popadła w żałobę za synem, ale wkrótce potem urodziło się im osiem córek, co zamazało pamięć po pierworodnym. Szaman nigdy nie wyznał kto i dlaczego zabrał Man-Chana. Nie zdradził też, czego zdołał syna nauczyć i na czyje polecenie to zrobił. Wiedział tylko, że postąpił źle zawierając pakt z czarodziejem o czerwonych wężowych oczach, którego spotkał około 20 lat temu. Za późno zrozumiał, że w zamian za możliwość przedłużenia rodu być może skazał świat na zagładę. Zanim zmarł, błagał bogów o wybaczenie, ale oni już z nim nie rozmawiali. Odszedł do Shamy, boga śmierci, gdzie stał się jednym z jego 




Rozdział V

"Pokątna, zderzenie i różdżka"





Zbliżało się południe. Dwie szesnastolatki, Villemo i Klara, opowiadały o swoim życiu, co brzmiało, jak gdyby pochodziły z całkiem różnych planet. Pierwsza z nich miała długie, falowane włosy, w kolorze dojrzałej pszenicy, opadające niedbale na plecy. Jej zielone oczy w kształcie migdałów otulone były jasnymi rzęsami, a gęste brwi przywodziły na myśl skrzydła mew. Miała mocne kości policzkowe i pełne, zmysłowe usta, na których niestety rzadko pojawiał się szeroki uśmiech. Ubrana była w elegancką białą koszulę i proste jeansy, ciasno przylegające do smukłego ciała. Druga dziewczyna była prawie głowę niższa od pierwszej. Włosy nosiła obcięte na boba, czarne, z krótką grzywką, proste jak druty. Twarz miała okrągłą, na nosie duże okulary, za którymi znajdowały się ciemne, ale bardzo radosne oczy. Na jej wąskich, zgrabnych ustach niemal zawsze gościł uśmiech, odsłaniający rząd białych zębów. W porównaniu z prostą garderobą swojej towarzyszki ona nosiła luźną koszulkę w kolorowe paski, żółte getry, stos bransoletek i długie, błyszczące kolczyki.

Jednak to nie wygląd był najistotniejszą różnicą pomiędzy nastolatkami. Villemo mieszkała z niezwykle spokojnymi i bogatymi rodzicami, a jej życie do tej pory było oazą normalności, w którym najdziwniejszą rzeczą było np. przesolenie zupy, lub uschnięty kwiatek. Klara natomiast miała najbardziej pokręconych rodziców, jakich można mieć. Ich dzień powszedni to były sowy, teleportacja czy latające w powietrzu przedmioty. Jej ojciec był pielęgniarzem w Szpitalu św. Munga, gdzie leczyło się ludzi np. po kasowaniu pamięci, lub po ukąszeniu przez Sklątkę Tylnowybuchową. Mama natomiast pracowała jako sprzedawca w sklepie zoologicznym, co było chyba jedyną normalną rzeczą wśród tej rodziny.
Był jeszcze ktoś.

Drzwi pokoju otworzyły się z hukiem, a dziewczyny podskoczyły wystraszone:
- Dzień dobry! - Wykrzyknął wysoki chłopak, który nagle pojawił się w drzwiach i zakrył całą ich powiesznię. Miał prawie dwa metry wzrostu, szerokie bary i rozczochrane jasne włosy. Villemo rozpoznała wesołe oczy i szeroki uśmiech odziedziczone po wujku Fryderyku. Klara podeszła do gościa wyraźnie rozwścieczona, mimo że sięgała mu tylko do ramion:
- Kiedy nauczysz się pukać kretynie!
- Oj nie ładnie się wyrażasz siostrzyczko, co sobie o tobie pomyśli nasza kuzynka?
Czując kumulującą się w powietrzu awanturę Villemo szybko wyciągnęła rękę, by się przywitać:
- Cześć, jestem Villemo.
- Edmunt. Patrząc w twoje piękne zielone oczy już żałuję, że jesteśmy spokrewnieni – odpowiedział chłopak i ukłonił się delikatnie. Musiała przyznać, że miał czarujący uśmiech, bardzo zmysłowy i rozbrajający. Ta mina była oczywiście dobrze wyćwiczona, a ona wyczuła to wlot. Mimo to postanowiła udawać, że nie przejrzała jego sztuczki. Klara prychnęła, było oczywiste, że zna swojego kokieteryjnego brata jak własną kieszeń, więc Villemo puściła jej ukradkiem oczko. Ich szybkie porozumienie było miłym uczuciem, które sprawiło im dobry nastrój.
Edmunt najwyraźniej zauważył, że dziewczyny mają z niego ubaw, bo szelmowsko przejechał ręką po jasnych włosach i zrobił maślane oczy:
- Widzę, że jesteście zajęte, więc się zmywam. Przyszedłem tylko się przywitać, niestety jestem umówiony z pewną koleżanką, także żegnam panie.
Kiedy wyszedł Villemo i Klara padły na łóżko śmiejąc się.
- Niezły ten twój brat.
- Tak...on też tak uważa. Nie jest najgorszy, ale zwykle mnie strasznie wkurza swoim panoszeniem się. Myśli, że jak ma osiemnaście lat, to mu wszystko wolno. Nic innego nie robi tylko ugania się za dziewczynami, co strasznie wkurza rodziców. Mieli nadzieję, że zostanie nauczycielem, bo kiedyś było to jego marzenie...tylko że to było dziesięć lat temu.
Villemo pokiwała ze zrozumieniem głową, chociaż tak naprawdę nie mogła wiedzieć, jak to jest mieć brata. Zawsze chciała mieć rodzeństwo, ale Ludzie Lodu charakteryzowali się tym, że mieli niewiele dzieci. Było to głównie związane z klątwą, która na nich ciążyła i miało ograniczyć występowanie złego dziedzictwa. Mimo że od dziesięcioleci nie widziano dziecka obciążonego, Ludzie Lodu nadal nie szczycili się wielodzietnością.
Klara nagle przerwała tok myśli kuzynki wychodząc z bardzo ciekawą propozycją:
- Hej, a może wybierzemy się na Pokątną? Z tego co wiem, to nie masz jeszcze różdżki.
Na tę wiadomość posępne myśli Villemo uleciały niczym bezszelestnie oddalająca się sowa, a zastąpiły je podniecenie, ciekawość i nieprzyjemne uczucie zbliżającej się porażki.

W ciągu dziesięciu minut dziewczyny były już na ulicy Pokątnej. Zanim tam trafiły udało im się rozpakować część rzeczy Villemo, wymienić jej mugolskie pieniądze na kilka galeonów i ponabijać się z brata Klary, który „zapomniał”, że był umówiony z koleżanką i grał w jakąś grę na komputerze. Potem za pomocą kominka przeniosły się na miejsce.
Villemo była totalnie zauroczona tym miejscem. Z każdej strony wąskiej uliczki wznosiły się ku niebu śmieszne sklepiki, które wyglądały jak źle dobrane, kolorowe klocki z mnóstwem okienek, szyldów i kominów. Panował tu spory ruch, stworzony przez równie dziwnych ludzi, młodych i starych, a także całych rodzin.
- Tutaj kupimy wszystko, co potrzebujemy do szkoły. Dla ciebie większość rzeczy udało mi się kupić wcześniej, niestety ja jestem z zakupami w plecy.
Klara zerknęła na swoją listę, poprawiła okulary i podrapała się po nosie.
- Muszę kupić kilka książek, pióro, bo poprzednie połamałam, pergamin i chmmm, co jeszcze...
Villemo nie słuchała, rozglądała się na wszystkie strony, a jej duże kocie oczy robiły się jeszcze większe ze zdziwienia. Zauważyła szyld „Różdżki u Olliwandera” i przypomniało jej się, po co tu przyszła.
- Słuchaj – powiedziała do Klary – może ty idź po swoje książki, a ja przez ten czas kupię sobie różdżkę.
Klara uniosła brwi zdziwiona, ale po chwili z uśmiechem schowała listę do kieszeni i machnęła ręką:
- Jasne, to w końcu Twój Wielki Dzień, tak jak ci mówiłam, wybór różdżki, to nie byle co. Spotkamy się za kwadrans tutaj, ok?
Villemo kiwnęła głową, że się zgadza i już po chwili obserwowała oddalającą się szybko kuzynkę. Potem zerknęła na lekko bujający się szyld sklepu i ponownie poczuła w gardle ucisk. Nie chciała, by Klara była świadkiem jakieś okropnej gafy z Villemo i różdżką w roli głównej. Podskórnie czuła, że zaraz wydarzy się coś okropnego i nie chciała mieć przy tym świadków. Zrobiła krok w stronę witryny, ale nagle się zawahała.
Nie, jednak kupię ją później, mam jeszcze czas.
Obróciła się na pięcie, by pobiec za Klarą, ale poczuła mocne uderzenie w bark i upadła. Długie włosy spadły jej na twarz i przez chwilę nic nie widziała, tylko poczuła, że ktoś jej pomaga wstać. Wreszcie odgarnęła grzywkę z oczu i stanęła twarzą w twarz z winowajcą tego zdarzenia:
- Mogłabyś uważać jak chodzisz – powiedział brunet, mniej więcej w jej wieku, a w jego niebieskich oczach czaiła się irytacja połączona ze zmęczeniem.
- Przepraszam, nie zauważyłam cię. - Villemo otrzepała spodnie z kurzu i podniosła z ziemi swój plecak. Chłopak zrobił ruch jakby chciał odejść, ale nagle zmrużył oczy wyraźnie zdziwiony:
- Nie widziałem cię tu wcześniej, jesteś z Londynu? Wybierasz się do Hogwartu? Pierwszy raz?
Co to za przesłuchanie?
Wahała się, odpowiedzieć, czy odejść bez słowa.
- Przyjechałam tu niedawno. Tak, wcześniej uczyłam się w Norwegii – oznajmiła i zrobiła krok w stronę przeciwną do sklepu.
- Chcesz kupić różdżkę?
- Nie, ja...to znaczy… - Nie wiedziała co odpowiedzieć. Czuła się całkowicie zbita z tropu. Oto znajduje się w całkiem jej obcym miejscu i zagaduje ją obcy chłopak, wypytując o jej prywatne sprawy. W dodatku robi to z irytacją i złością w głosie, patrząc się natarczywie w jej twarz.
Co do cholery?
- Boisz się tam wejść? Pierwszaki też często mają stresa – syknął brunet widocznie rozbawiony jej nieśmiałym zachowaniem.
Tego było Villemo za wiele.
Co ten facet sobie wyobraża! Nie zna jej, a już ocenia i w dodatku porównuje do jedenastolatki.
Jej zielone oczy rozbłysły, kiedy poczuła w sobie przypływ złości.
- Nie jestem zestresowana, nie mam czasu na pogawędki z nieznajomymi, wybacz, ale idę do Olliwandera. - To mówiąc, wyminęła go i raźnym krokiem ruszyła do sklepu, nie oglądając się za siebie. Zanim weszła do środka, zobaczyła w szybie odbicie bruneta. Stał tam, patrząc w jej plecy, potem pokręcił głową, wyraźnie rozbawiony. Nad drzwiami sklepu mały dzwoneczek dał znać, że wszedł klient. Bardzo chudy mężczyzna, w wieku około trzydziestu lat, z burzą roztrzepanych fioletowych włosów, wyszedł Villemo na spotkanie.
- Dzień dobry, czym mogę służyć?
- Dzień dobry. Chciałam kupić różdżkę – odpowiedziała stanowczo, nadal wzburzona po spotkaniu z chłopakiem.
- Oczywiście, dobrze panienka trafiła. Proszę chwilę poczekać.
To mówiąc zaczął przyglądać się Villemo z nieskrywanym zainteresowaniem. Można powiedzieć, że wręcz zaglądał do jej wnętrza, przeszywał na wylot. Dziewczyna poczuła się trochę nieswojo, ale nie wyczuła w tym niczego groźnego, więc czekała cierpliwie.
- Coś takiego! - krzyknął sklepikarz, a Villemo podskoczyła przerażona. Poszedł między regały, przypominające te w bibliotece, ale zamiast książek stały na nich podłużne skrzyneczki. Jedną z nich wyciągnął i położył na blacie przed dziewczyną.
- Proszę, weź.
Tego momentu Villemo obawiała się najbardziej. Wyjęła ze szkatułki długą, brązową różdżkę i trzymała przed sobą niczym jadowitego węża.
- I nic? - westchnął właściciel i poszedł po następne pudełko. Kiedy dziewczyna sięgnęła po różdżkę efekt był ten sam, czyli żadnego.
Villemo czuła się okropnie. Od samego początku spodziewała się, że wybranie różdżki będzie dla niej rozczarowaniem, ale dopiero teraz zrozumiała, co tak naprawdę się stało. Nie umiała czarować. To wszystko było poniżające do szpiku kości. Sklepikarz miał bardzo zdziwioną minę i przemówił do dziewczyny opiekuńczym tonem, niczym do małego dziecka:
- Jest panienka pewna, że jest czarownicą? To znaczy, może po prostu… - Nie umiał znaleźć odpowiednio delikatnego słowa.
- Nie nadaje się do Hogwartu, to chciał pan powiedzieć? - dokończyła za niego i znowu poczuła narastający w niej gniew. Już druga osoba w ciągu dziesięciu minut potraktowała ją jak dzieciaka.
Dosyć tego. Co oni mogą o niej wiedzieć? Myślą, że wystarczy rzucić okiem i już wiadomo, że nie jest taka jak oni? Przecież dobrze wiedziała, że jej miejsce jest w Hogwarcie, nie było innej opcji. To właśnie szkoła magii była jej przeznaczona i żaden gburowaty chłoptaś ani świrnięty facet od różdżek nie będzie o tym decydował.
Krew uderzyła jej do głowy, a serce łomotało w piersi. Tak wściekła nie była jeszcze nigdy. Miała ochotę wywalić wszystkie regały przez okno i jeszcze na końcu dorzucić właściciela.
Sklepikarz cofnął się dwa kroki od niej, kiedy zobaczył jej gorejące spojrzenie. W sklepie zrobiło się nagle dziwnie duszno, jakby powietrze zgęstniało i pociemniało, a jedynym światłem w tej matni była para oczu, niczym u kota.

Villemo nie zwracała na niego uwagi, wsłuchała się w siebie. Wszystkie zmysły mówiły jej, że ten chudy czochraniec się pomylił. Było w tym pomieszczeniu coś, co sprawiało, że czuła się na swoim miejscu. Coś, co przegoniło niepewność i zmieszanie. Impuls zaczął dochodzić z głębi sklepu, tuż obok dużego portretu starca.
Podeszła tam i przyjrzała się ruchomemu obrazowi. Siwy staruszek uśmiechnął się do niej uprzejmie, po czym wzrokiem pokazał jej dół ramy. Wypalono na niej fantazyjnym pismem „Garrick Ollivander”. Jeszcze niżej znajdowała się mała komoda z kilkoma szufladkami.
Bez wahania podeszła do mebla. Nikt jej nie zatrzymał, mimo iż nie miała prawa tam sama podchodzić. Czuła niecierpliwe wibracje w palcach, co kierowało ją do odpowiedniej przegródki. Pewnym ruchem wyjęła pudełko, skinęła głową portretowi i podeszła do lady, przy której wciąż stał właściciel, blady jak kreda.
- A ta? - zapytała uprzejmie Villemo i nagle czas jakby ruszył dalej. Powietrze znowu było jasne i przejrzyste, a sklepikarz zamrugał oczami i odzyskał mowę.
- No cóż, proszę sprawdzić.
Villemo wyjęła różdżkę, wyciągnęła przed siebie niczym szpadę i obróciła w dłoni kilka razy. Czuła się silna i pewna siebie. To jej wystarczyło.
- Biorę ją.
- Ale przecież nic się nie dzieje – jęknął sklepikarz, potrząsając włochatą głową. Jego brwi chyba jeszcze nigdy nie uniosły się tak wysoko, jak teraz.
- To PAN tak uważa.
Villemo zapłaciła, schowała różdżkę do plecaka i wyszła raźnym krokiem ze sklepu.



Rozdział VI

"Świstoklik, Hogsmeade i Lot"


Słońce zaczęło chylić ku horyzontowi swoją stygnącą tarczę, kiedy dziewczyny wróciły do domu obładowane zakupami. Villemo dumna ze swojej różdżki oglądała ją z każdej strony, a Klara nie mogła pojąć, jak to możliwe, że wydała niemal wszystkie pieniądze.
- Chyba za bardzo poszalałaś w tym sklepie z dowcipami – zauważyła Norweżka widząc, jak jej kuzynka wyciąga z kociołka dziesiątki kolorowych paczek.
- Chyba masz rację. Nic nie poradzę, że uwielbiam ten sklep, czego oni tam nie mają!
- A mi się wydaje, że to nie zakupy cię tam ciągną.
Klara zarumieniła się. Prawda była taka, że spędziła tam ponad godzinę, śledząc wzrokiem Rona Weasleya.
- Ron i George są wspaniali – zaczęła z entuzjazmem, nie mogąc już wytrzymać - zawsze uśmiechnięci i skorzy do pomocy, chociaż przeszli przez tyle cierpień. Podobno odkąd ich brat Fred zginął na wojnie, nigdy do końca się nie pozbierali, co jest zrozumiałe. Dobrze, że nie zamknęli sklepu, bo wnoszą wiele radości do świata magii.
Villemo posmutniała na wspomnienie starcia czarodziejów z Voldemortem. Tylu magicznych i niemagicznych ludzi wtedy zginęło, że trudno zliczyć. Wielu utraciło swoich bliskich. Jak bardzo ta historia podobna jest do walki Ludzi Lodu z Tengelem Złym. Oby dwaj wielcy czarownicy chcieli zdobyć władzę nad światem, poświęcając niewinnych i siejąc spustoszenie na świecie. Wojna się skończyła, ale ile czasu minie, zanim zjawi się kolejny nikczemnik? Zadrżała na myśl o tym, że coś może już teraz wisieć w powietrzu i tylko czeka na przebudzenie.

Wyciągnęła z szafy swój podróżny kufer, a z niego mniejszą drewnianą skrzynkę. Znajdowała się w niej najistotniejsza część skarbu Ludzi Lodu. Nie zabrała ze sobą wszystkiego, bo i tak połowę jego zawartości nie rozumiała. Teraz w skład wchodziły najważniejsze zioła wraz z instrukcjami, podstawowe ingrediencje, oraz szczególny element zbioru, korzeń mandragory.
Przedmiot ten był talizmanem, który znajdował się w jej rodzinie od stuleci. Według historii Ludzi Lodu przynosił on zgubę tym, którzy chcieli wykorzystać go w służbie zła, a pomagał dobrym. Podobno korzeń sam wybierał sobie osobę, której chciał służyć, jednak to nie było do końca takie pewne. Natomiast wiadomo było, że jego kawałki, jako składnik do mikstur, nadawały im potężną magiczną moc.
Wyjęła go ze szkatułki. Był dosyć spory, a kształtem przypominał człowieka. W niektórych miejscach widniały ślady po cięciu i Villemo zastanawiała się, do jakich celów został użyty. Miłosny napój? A może śmiertelna trucizna? Przeszedł ją przyjemny dreszcz podniecenia.
Przymocowano do niego rzemień, więc zawiesiła go sobie na szyi. Okazało się, że nie jest taki ciężki i niewygodny jak myślała, idealnie leżał na jej klatce piersiowej. Postanowiła, że będzie go nosić, tak jak kiedyś robiła to jedna z najbardziej cenionych czarownic wśród Ludzi Lodu – Sol Angelika.
Villemo zamknęła oczy.

Tyś jest Kwiatem Wisielców, wyrośnięty pod szubienicą z nasienia złoczyńcy. Okaż mi swoją przychylność. Jesteś wart tyle, co moja dusza, nie mam niczego więcej za zapłatę, oto ci ją daruję. Jestem dziedziczką mocy Ludzi Lodu, ale nie ma we mnie zła. Jednak gdybym poczęła schodzić na złą drogę, zawróć mnie, Chroń mnie przed wrogiem, pomóż utorować drogę do zwycięstwa.

Otworzyła oczy i zerknęła na Klarę, ale ta była całkiem pochłonięta jakimś kolorowym gadżetem i nie zwracała na nią uwagi. To dobrze – pomyślała. Miała przeczucie, że młoda czarownica nie zrozumiałaby tej magicznej formuły, która wypłynęła wprost z serca Norweżki. Nie miała pojęcia, skąd znała słowa, nigdy wcześniej nie słyszała, by ktoś tak mówił, ale była pewna, że podziałały niczym zaklęcie. Musiała przyznać, że jej zdolności się wyostrzają i to ona, ta prastara zdolność do czarów, w sposób naturalny daje o sobie znać. Mandragora została teraz zaklęta jako jej talizman i nie odczuła przy tym sprzeciwu. To był dobry znak.

Nazajutrz Villemo wstała bardzo wcześnie i bez wytchnienia powtarzała najważniejszy materiał. Klara pokazała jej, które informacje są bezwzględnie najistotniejsze.
O godzinie ósmej Fryderyk wezwał do siebie Villemo i pokazał jej poszarpany, kowbojski kapelusz.
- To jest świstoklik. Zabierze nas do Hogsmeade, wioski niedaleko szkoły, gdzie znajduje się miejsce zbiórki, a stamtąd nauczyciele zaprowadzą wszystkich do Hogwartu. Wyruszymy za… - spojrzał na ogromny zegarek na swoim nadgarstku – pięć minut.
Klara wykorzystała te ostatnie minuty na pocieszaniu kuzynki i zapewnianiu, że na pewno sobie poradzi. Villemo natomiast próbowała uspokoić oddech, myśląc na przemian o egzaminach, zakupach na Pokątnej, świstokliku i mandragorze.
Fryderyk zawołał dziewczyny, położył kapelusz na stoliku w salonie i zaprosił gestem Villemo.
- To jest bardzo proste – zaczął tłumaczyć życzliwym tonem – kiedy dam ci znać, dotkniesz kapelusza i razem się przeniesiemy. Nie ma w tym nic niebezpiecznego ani trudnego. Gotowa?
Villemo przytaknęła i usiadła przy stole, a jej ciało napięło się do granic możliwości. Fryderyk wpatrywał się bez mrugania w swój masywny zegar. Cisza jaka zapadła w salonie dzwoniła Norweżce w uszach, przez co wyraźnie słyszała bicie swojego serca.
- Teraz!
Chwycili kapelusz i w jednej sekundzie Villemo poczuła dziwne szarpnięcie, jak gdyby ktoś pociągnął ją mocno za koszulkę, potem salon zawirował i zniknął. Sekundę później oślepiło ją ostre słońce, a wiatr zachwiał jej zdezorientowanym ciałem. Upadła ciężko na brukowany chodnik.
- Witaj w Hogsmeade – oznajmił Fryderyk, zgrabnie lądując koło niej i zataczając dłonią szeroki łuk.
Znajdowali się na niewielkim placu, pośrodku którego wznosiła się śliczna fontanna, ozdobiona figurami syren. Kilkadziesiąt metrów od centrum ustawiono rzędy ławek, oddzielonych od siebie misternie wygiętymi latarniami. Za nimi znajdował się pas zieleni, a jeszcze dalej pierwsze domy i ogródki. Na pierwszy rzut oka widać było, że teren pnie się w górę drążony alejkami i budynkami o powiewających szyldach. Na obrzeżach fontanny oraz na ławkach siedzieli ludzie w przeróżnym wieku. Villemo szybko ustaliła, że prócz niej jest kilkanaścioro uczniów wraz z osobami towarzyszącymi. Niektórzy ze sobą żywo rozmawiali, inni trzymali się na uboczu wyraźnie zestresowani. Zauważyła jakąś dziewczynę, która za drzewem zanosiła się szlochem i kobietę, która ją pocieszała.
- Radziłabym się stąd odsunąć – powiedziała do Villemo jedna z dziewczyn siedzących przy fontannie i zanim Norweżka zdążyła zareagować ktoś na nią upadł.
Fryderyk pomógł się podnieść dwóm dziewczynom, ale ta, która dopiero co się pojawiła wyrwała się z oburzeniem.
- Nie masz gdzie stać głupio krowo? - warknęła na Villemo odrzucając do tyłu długie, czarne włosy – zamiast blokować miejsce aportacji znajdź sobie jakieś pole na wypas.
- Co ty powiedziałaś?
Villemo mimo szoku zrobiła krok w stronę dziewczyny, a ta wykonała ruch, jakby chciała wyciągnąć coś zza pleców. Powstrzymał ją żelazny uścisk dłoni kobiety, która pojawiła się chwilę potem. Była to matka czarnowłosej.
- Kochanie, nie teraz.
Zapanowała cisza. Wszyscy zebrani spoglądali na jedną z alejek biegnących poza wioskę. Szły nią dwie ciemne sylwetki, których peleryny powiewały na wietrze tak, że słychać było ich trzepotanie nawet ze znacznej odległości.

Villemo nadal wzburzona zobaczyła, jak czarnowłosa dziewczyna odchodzi ze swoją matką, aby stanąć jak najbardziej z przodu pochodu, który zaczął się formować na placu.
Wreszcie przybysze stanęli na tyle blisko, by mogła się im przyjrzeć. Pierwszym z nich była dosyć stara kobieta o krótkich sterczących włosach koloru śniegu. Jej oczy i ruchy przywodziły na myśl jastrzębia, który przygląda się swoim marnym ofiarom. Drugą osobą był młody chłopak, a Villemo przyszło na myśl określenie „dziecko nocy”, bo począwszy od włosów, poprzez oczy, a skończywszy na butach, był cały czarny. Tylko twarz jaśniała wśród tego otaczającego go mroku i wyglądała podejrzanie znajomo.
Tak, to był ten palant z Pokątnej.
Westchnęła i przymknęła oczy, aby uspokoić nerwy, a gdy je otworzyła stwierdziła z zaskoczeniem, że obydwoje trzymają w ręku miotły.
- Witam drogą młodzież i ich towarzyszy, nazywam się Rolanda Hooch a to mój asystent Patric Bayers – zagrzmiał donośny głos siwej kobiety – Pójdziecie teraz za nami do miejsca, skąd pożegnacie się z opiekunami i przeniesiecie się do Hogwartu. Nie mamy zbyt wiele czasu, więc wszelkie pytania potem, ruszamy.
Tłum sunął szybko alejką oddalając się od pięknego placyku i w ciągu kilku minut stanęli na rozległej łące, z której rozciągał się widok na las, jezioro i zamek.
Villemo zaparło dech w piersiach. Hogwart wyglądał jak wyjęty wprost ze świata baśni. Lśnił w blasku słońca niczym zamek z bajek Disneya, fascynujący i nierzeczywisty, a szczyty jego wież odbijały się w roziskrzonej tafli jeziora.
- Oto wasze miotły – powiedziała pani Hooch, pokazując na przedmioty rozłożone na trawie i tym samym wyrywając Villemo z marzeń.
Wśród uczniów zapanowało poruszenie, widać nie spodziewali się takiej drogi do szkoły, chociaż na niektórych nie zrobiło to wrażenia. Wszyscy zaczęli ustawiać się koło mioteł, a na przód wyszedł Patric. Villemo stanęła możliwie jak najdalej, szukając wzrokiem sił w oczach jej wuja. Fryderyk pokazał jej, że trzyma kciuki i uśmiechał się wesoło.
- Teraz róbcie dokładnie to, co wam powiem – zaczął Patric – stańcie obok miotły, wyciągnijcie rękę i przywołajcie ją w ten sposób: „Do mnie!”.
Rozległa się mieszanina komend, zawodów i zachwytów, ale po krótkiej chwili wszyscy trzymali w dłoniach swoje miotły. Villemo z ulgą stwierdziła, że nie była ostatnia, chociaż czuła jak drążek w jej dłoni drży niepewnie. Przełknęła ślinę.
- Teraz unieście do góry prawą dłoń i zróbcie tak – to mówiąc, pomachał do zgromadzonych na uboczu opiekunów, a tłum ze śmiechem zrobił to samo, przez co atmosfera się nieco rozluźniła.
- A teraz odepchnijcie się nogami i za mną! - krzyknął i wystartował jak pocisk, zostawiając za sobą zdziwionych uczniów.
Villemo zobaczyła jak inni ruszają nerwowo za Patriciem bojąc się, że stracą go z oczu. Odepchnęła się mocno nogami od ziemi i wzbiła w powietrze obserwując, jak wujek Fryderyk zmienia się w małą plamę.

Lot okazał się wspaniały, musiała to przyznać. Chociaż miotła mocno wibrowała jej w palcach, a kolana drżały, czuła się wolna niczym ptak. Słońce grzało ją w plecy, a ciepły wiatr smagał delikatnie twarz, szumiąc w uszach. Widziała przed sobą, w dosyć bezpiecznej odległości kilkanaście osób, za nią była garstka, która powoli ją wyprzedzała.
Nie chce być ostatnia – pomyślała, ale bała się przyspieszyć, bo rączka niebezpiecznie drgała pod jej dłońmi.
Przelatywali nad jakimś rozległym, ciemnym lasem. Mimo że wiatr hulał w najlepsze, korony drzew zdawały się martwe, niepoddające się prądom powietrza. Villemo wpatrywała się w czarne skupisko liści i przeszedł ją dreszcz na myśl, że mogłaby spać prosto w ich plątaninę.
Nagle w miejscu, gdzie drzewa nieco się przerzedzały, zobaczyła jakiś ruch. Serce zaczęło walić jak na alarm, a dłonie niebezpiecznie się spociły. W dole, wśród krzaków i konarów coś długiego posuwało się wolno w tę samą stronę, w którą lecieli młodzi czarodzieje. Dziewczyna pomyślała o ogromnym zmutowanym wężu, który czai się od setek lat w tym potwornym lesie. Może jednak to było tylko złudzenie? Tylko czemu mandragora niespokojnie poruszyła się pod jej koszulką, jak gdyby ostrzegając?
Villemo obejrzała się za siebie, by sprawdzić, czy ktoś jeszcze to widział, ale okazało się, że nikogo już za nią nie ma prócz zamykającej korowód pani Hooch. Kiedy odwróciła się ponownie do przodu przed jej twarzą wyrosły nagle czyjeś plecy, więc gwałtownym ruchem rąk skręciła miotłą w bok. Zrobiła to tak nagle, że ześlizgnęła się z drążka i zawisła na nim trzymając się kurczowo dwoma rękami. Z przerażeniem odkryła, że nadal leci do przodu, z tą różnicą, że dynda w powietrzu niczym małpa na gałęzi.
Minęła już kilka osób, które na jej widok wydały okrzyki przerażenia. Wstyd, jaki palił dziewczynę był dużo gorszy niż strach przed upadkiem, więc trzymała się jeszcze mocniej i gorączkowo myślała co zrobić.
Usłyszała jak zza jej pleców pani Hooch woła do innych by się odsunęli, a z przodu Patrik zaczął się odwracać zainteresowany zamieszaniem z tyłu. Wszyscy patrzyli teraz na Villemo, jak stara się utrzymać na drążku, dyndając nogami w powietrzu.
Tego było za wiele, musiała spróbować, upokorzenie dodało jej potrzebnej odwagi. Wciąż lecąc do przodu wzmocniła uścisk na drążku, złączyła równo nogi i zaczęła się kołysać do przodu i do tyłu. Kiedy poczuła, że osiągnęła odpowiednią moc, ostatni raz machnęła nogami, wywinęła się o sto osiemdziesiąt stopni do przodu i stanęła na rękach na miotle. Wkoło usłyszała salwy zachwytu, kiedy przełożyła dłonie i zgrabnie, powoli usiadła na miotle niczym na drążku lekkoatletycznym.
Czując, że siedzi pupą w bezpiecznym miejscu odetchnęła z ulgą i zaśmiała się na głos. Zanim wylądowali na miękkiej trawie przed wejściem do Hogwartu zobaczyła minę Patryka, która wyrażała jedynie dezaprobatę.
A niech go szlag!



Rozdział VII

Test, koleżanka i atak

Pani Hooch podeszła do Villemo i z błyskawicami w oczach wycedziła przez zęby:
- Żadnych więcej popisów, jasne?
- Nie popisywałam się. – Nastolatka zaprzeczyła stanowczo, dotknięta takim oskarżeniem - To był wypadek, zobaczyłam coś w lesie i niechcący wpadłam na kogoś, tracąc równowagę.
Niedowierzanie wymalowane na twarzy nauczycielki było dobijające.
- W lesie? To niemożliwe. Ten las jest niezamieszkały od lat, wątpię by COŚ mogło się tam poruszać.
Kilkoro uczniów zachichotało, a Czarnowłosa zrobiła to najbardziej widowiskowo. Profesor zgromiła ich wzrokiem i odwróciła się do zakłopotanej Norweżki.
- Zapewne widziałaś swój lub kogoś cień, kiedy lecieliśmy nad lasem. Musisz być bardziej ostrożna.
- Być może – podsumowała Villemo. Była poirytowana, bo wiedziała, że to, co zobaczyła nie było tylko cieniem. Nie mogła niestety tego udowodnić, więc wolała uciąć dyskusję.
Kiedy grupka ruszyła w stronę zamku, do Villemo podeszła wysoka dziewczyna, ta sama, która siedziała przy fontannie w Hogsmeade. Miała włosy zaczesane do tyłu, długie i błyszczące w słońcu, spięte w koński ogon. Mieniły się odcieniami brązu, co świetnie współgrało z bursztynowymi oczami.
- Hej, nieźle sobie poradziłaś z tą miotłą, ćwiczysz coś? - zapytała z błyskiem w oku.
- Kiedyś uczęszczałam na akrobatykę, w poprzedniej szkole.
- Ja także. Podobno w tym roku planują w Hogwarcie otworzyć nowe kółka zainteresowań. Prócz Quidditch'a będą też pokazy taneczne na miotle, może się zapiszemy?
To była ostatnia rzecz, o której Villemo teraz myślała. Najpierw musi zdać egzamin, potem będzie się zastanawiać co dalej.
- Być może – odpowiedziała zdawkowo i podała dziewczynie rękę – Jestem Villemo.
- Christiana.

Dotarli do wysokiego muru otaczającego teren Hogwartu i pani Hooch kazała im się zatrzymać.
Przed nimi otworzyła się ogromna brama, z kolumnami po obu stronach, na których siedziały uskrzydlone dziki z ostrymi, sterczącymi kłami. Po drugiej stronie zatrzymali się na szerokim dziedzińcu i z westchnieniem zadzierali głowy, by ogarnąć wzrokiem zamek. Potężne mury, piękne witrażowe okna i strzeliste wieże, to był tylko ułamek tego, co zachwycało przybyłych. Z frontowej ściany, tuż nad ich głowami zwisały długie flagi w czterech wzorach, dostojnie powiewając na wietrze. Zamek otaczały wypielęgnowane łąki z pojedynczymi drzewami dającymi nieco cienia w upalne dni. Od zachodniej strony zamku biegła ścieżka prowadząca w kierunku zakazanego lasu. Kilkanaście lat temu znajdował się on na terenie Hogwartu, teraz został odseparowany od szkoły potężnym murem. Natomiast wschodnią granicę wytyczało szerokie jezioro, spokojne i błyszczące od ostrego słońca
- Patricu, zabierz proszę miotły i ułóż je przed wejściem – poprosiła pani Hooch – kiedy przyjdzie pani Hopkins, dołączę do ciebie.

Chłopak skinął głową i zabrał się do pracy. Villemo zastanawiała się, czy pamięta ich spotkanie na ulicy Pokątnej. Miała cichą nadzieję, że nie, biorąc pod uwagę fakt, jaka była wtedy roztargniona i zlękniona. Mimo że ją zirytował, musiała przyznać, że dzięki niemu weszła wtedy do Olliwandera. Odwaga nigdy nie była jej mocną stroną, bo zwykle kierowała się rozsądkiem. Często zazdrościła Bjorg impulsywności, chociaż musiała przyznać, że w jej towarzystwie czuła się nieco bardziej spontaniczna. Teraz jej tego będzie brakować. Klara natomiast miała nadzieję, że Villemo trafi do Gryffindoru, ale Norweżka bardzo w to wątpiła. Zresztą, jakie to ma znaczenie? Wierzyła w słuszność Tiary Przydziału i pogodzi się z każdą jej decyzją, uznając ją za jedyną i słuszną. Tiara wszak nigdy się nie myli, prawda?
Villemo powróciła do rzeczywistości, bo drzwi Hogwartu się otworzyły i stanęła w nich wysoka, chuda postać ubrana w czarną, długą suknię. Włosy miała zaplecione w długi, jasny warkocz, który spoczywał na jej lewej piersi. Twarz rozciągał uśmiech, ale oczy miała stalowo zimne, o barwie mroźnego nieba. Wkoło zapanowała cisza.
- Dzień dobry drogie dzieci, zapraszam do środka. Szybciutko, szybciutko, zanim się rozmyślę.
Usłyszeli jej chichot, ale był to dźwięk niewywołujący śmiechu, tylko mrożący krew w żyłach ton fałszywości.

Po chwili wszyscy znaleźli się w środku i mimo że wnętrze zapierało dech w piersiach, nie mieli czasu na zwiedzanie, bo od razu zostali wprowadzeni do Wielkiej Sali.
Pomieszczenie było ogromne niczym duża sala gimnastyczna. Na środku ustawiono kilka rzędów ławek, przy końcu stał podłużny stół okryty pięknym, złotym obrusem, gdzie siedziało kilku nauczycieli w spiczastych czapkach. Przed nimi leżały puchary, świeczniki, stos kartek i długopisów. Na ścianach wisiały długie flagi w kolorach domów w Hogwarcie, a wypukłe sklepienie wyglądało jak zwyczajne, bezchmurne niebo.
- Proszę zająć swoje miejsca – zapiszczała kobieta w warkoczu, po czym zajęła miejsce przy stole wraz z innymi nauczycielami.
Villemo usiadła mniej więcej pośrodku, skąd miała dobry widok na przód sali. Zauważyła Czarnowłosą w pierwszej ławce, jakże by inaczej. Siedziała dumnie wyprostowana, sprawiając wrażenie zainteresowanej tylko sobą. Od czasu do czasu zerkała jednak w swoją lewą stronę, tak by nikt tego nie zauważył, ale Villemo dobrze widziała na kogo patrzy.
Siedział tam chłopak, sądząc po budowie i wzroście jeden ze starszych uczniów. Villemo widziała tylko jego jasne włosy, opadające na ramiona, ale zwróciła na niego uwagę wcześniej, w Hogsmeade. Wiedziała, że ma niebieskie oczy i mocne kości policzkowe tak jak ona. Było w nim coś interesującego, co ją intrygowało i niepokoiło zarazem. W dodatku miała wrażenie, że skądś go zna, ale za nic nie mogła sobie przypomnieć skąd.

Od stołu nauczycielskiego podniosła się kobieta siedząca na środku. Zastukała różdżką w kielich, który miała przed sobą, a ten wydał z siebie nienaturalnie wysokie tony. W sali zapadła cisza.
- Dzień dobry, nazywam się profesor Minerwa McGonagall i jestem dyrektorką tej szkoły.
Villemo musiała przyznać, że kobieta wyglądała nieco groźnie z siwymi włosami ciasno spiętymi w kok i bruzdami na starej twarzy. Nie mogła dokładnie dostrzec jej spojrzenia, jednak głos wyrażał stanowczość i łagodność zarazem, wywołując poczucie bezpieczeństwa.
- Po mojej prawej stronie zasiada profesor Andromeda Hopkins, która uczy Transmutacji i jest opiekunem Gryffindoru– to mówiąc, wskazała na smukłą postać w warkoczu – dalej profesor Horacy Slughorn, nauczyciel Eliksirów i opiekun Slytherinu.
Niski, korpulentny i łysy mężczyzna podniósł się niedbale i skinął do uczniów głową.
- Po mojej lewej stronie – kontynuowała Minerwa McGonagall, obracając się do najmłodszego z nauczycieli, który także wstał i ukłonił się – Profesor Neville Longbotton, nauczyciel zielarstwa i opiekun Hufflepuffu, a za nim profesor Filius Flitwick opiekun Ravenclawu, a także nauczyciel Zaklęć i uroków.
Bardzo stary mężczyzna o wzroście ośmiolatka stanął na swoim krześle i skinął głową nieco zmieszany, bo kilkoro uczniów zachichotało na jego widok.
Minerwa odchrząknęła i znowu zapadła cisza.
- Poznaliście czterech opiekunów domów naszej szkoły. Od waszych wyników zależy, czy traficie pod skrzydła któregoś z nich. Test nie jest trudny, ale nie zda go ten, który nie przyłożył się do nauki. Każdy z was otrzyma pytania na poziomie klasy, do której pójdzie. Arkusze są podpisane waszymi nazwiskami, więc nie ma mowy o pomyłce. Nie przedłużając, życzę wszystkim powodzenia i mam nadzieję, że otrzymacie to, na co zasłużyliście.
Uniosła różdżkę nad stół, a w ślad za nią podniosły się kartki, które tam leżały. Początkowy stos rozdzielił się i każdy arkusz poleciał w głąb Wielkiej Sali do odpowiedniej osoby. Następnie Minerwa machnęła różdżką na piękne, gęsie pióra i one również powędrowały do każdego ucznia.
W momencie, kiedy ostatnia kartka i pióro opadły na stolik, profesor McGonagall ogłosiła start egzaminu.

Dwie godziny później uczniowie spotkali się na trawniku przed Hogwartem podekscytowani i rozluźnieni, ciesząc się, że mają to już za sobą. Zdecydowana większość miała dobre humory a ci, którym nie poszło zbyt dobrze, starali się to ukryć, aby nie odstawać.
Pozwolono uczniom spędzić godzinę na błoniach szkoły, aby odetchnąć i coś zjeść, a nauczyciele w tym czasie mieli sprawdzić testy. Pogoda była wspaniała, słońce stało już dość wysoko, ale Hogwart roztaczał obszerny cień dla spragnionych ochłody. Od strony lasu i jeziora wiał przyjemny, schłodzony wiaterek, niosąc ze sobą fantastyczny zapach świerków.
Większość uczniów rozsiadła się na błoniach, więc Villemo i Christiana wybrały na odpoczynek brzeg jeziora, skąd miały piękny widok na las i wzgórza przy Hogsmeade.
- Na błoniach wrze jak w ulu. Zgadnij, kto daje pokaz swoich magicznych umiejętności.
Villemo dobrze wiedziała, o kogo chodzi.
- Czarnowłosa gwiazda numer jeden. Nie zrobiłyśmy na sobie najlepszego wrażenia.
- Tak, można powiedzieć, że aportowała się wprost w twoje ramiona. Nie przejmuj się nią, sądząc po jej zachowaniu, nie trafimy do tego samego domu.
- Mam taką nadzieję.
Christiana zerknęła Villemo przez ramię i ściągnęła proste brwi.
- O wilku mowa.
Szła w ich stronę, z założonymi rękami i lustrowała czarnymi oczami. Była ubrana w granatowo biały mundurek z krótką spódniczką, przez co przypominała Villemo postać z japońskich animacji. Zdecydowanie czarny charakter.
- Ah, to tylko wy, myślałam, że jest tu też ktoś fajny. - Jej ton wyrażał więcej pogardy niż tysiąc słów.
Villemo domyśliła się, że dziewczyna szuka tego blondyna, na którego się gapiła. Zaraz po teście zniknął im z oczu, zapewne szukając chwili spokoju.
- Nie ma tu nikogo, kto byłby zainteresowany twoją obecnością. - To był stanowczy i chłodny głos Christiany.
Czarnowłosa otworzyła usta i coś powiedziała, Villemo dostrzegła to, ale nie usłyszała słów. Poczuła się tak, jakby czas stanął w miejscu, a strach rozlał się po jej ciele razem z krwią. Nawet kiedy Christiana trąciła ją łokciem, poczucie zagrożenia nie minęło.
- Villemo, co się stało?
- Nie wiem, musimy stąd iść – odpowiedziała stanowczo i podniosła się, a koleżanka za nią.
Czarnowłosa roześmiała się wrednie i z politowaniem patrzyła na bladą twarz Norweżki.
- Znowu masz jakiś atak omamów? - zapytała drwiąco.
W tej samej chwili coś usłyszały. Dziwny dźwięk, dochodzący z nieba, przypominający świst, który z każdą sekundą przybierał na sile.
Villemo czuła, że muszą uciekać, ale coś niezrozumiałego nie pozwalało jej ruszyć się z miejsca. Christiana i czarnowłosa zadarły głowy i z otwartymi ustami wpatrywały się w coś na niebie. Villemo też to dostrzegła.
Dwa małe punciki leciały w ich stronę niczym pociski. Jeden był zdecydowanie bliżej od drugiego i nurkował wprost na trzy stojące koło siebie dziewczyny. Wiedziały już, że grozi im niebezpieczeństwo, ale strach odebrał nogom zdolność poruszania się. Wreszcie Christiana krzyknęła - Na bok! - I w ostatnim momencie odskoczyły, a w ziemię w miejscu, gdzie przed chwilą stały, z potężną siłą wbiła się miotła,zatapiając w gruncie na kilkadziesiąt centymetrów.
Czarnowłosa odskakując nadepnęła Villemo na stopę, a ta przewróciła się na plecy. Usłyszała, jak wszyscy krzyczą widząc drugą miotłę, która niczym bełt z kuszy spadała wprost na leżącą na trawie Norweżkę.
To już koniec – pomyślała Villemo i usłyszała nad sobą potężny huk.
W Hogwarcie rozpoczyna się test, który ma zdecydować, kto dokona zaszczytu nauki w tej magicznej szkole.



Rozdział VIII

"Nowy rok szkolny, wodospad złodzieja i znikający biust"


Diffindo!- Rozległo się donośne zaklęcie, które ktoś wycelował w miotłę dosłownie w ostatnim momencie. Przedmiot rozpadł się na kilkadziesiąt części obsypując Villemo odłamkami drewna, ale nie wyrządzając większej krzywdy. Skończyło się na kilku zadrapaniach i drzazgach we włosach, za co była wdzięczna losowi. Już drugi raz w ciągu kilku godzin udało jej się wpaść w tarapaty i z nich wybrnąć. Nie wiedziała tylko, czy uznać to za pech, czy raczej szczęście.
Wszyscy do niej podbiegli, poczuła, że ktoś położył dłoń na jej ramieniu, ale była tak oszołomiona, że nie mogła się ruszyć.
Dopiero stanowczy głos nauczyciela sprawił, że szybko się pozbierała. Otrzepała ubranie i stanęła za Christianą i kilkoma innymi dziewczynami, tak, by nie rzucać się w oczy.
- Odsuńcie się natychmiast, proszę odejść. – To krzyk profesor McGonagall niósł się po błoniach. Za nią podążali pozostali nauczyciele.
- Kto to zrobił? - zapytała dyrektorka, pokazując na trawę, gdzie wśród drzazg, sterczał w niebo trzon miotły. Czarnowłosa, ze łzami w oczach, podbiegła do nauczycieli. Lamentując, opisała sytuację, jednak przeinaczyła ją tak, że wyszła na tym jako najbardziej poszkodowana. Nikt się z nią nie spierał, zresztą mało kto był świadkiem tego, co się stało, a Villemo dała Christianie znać, żeby nic nie mówiła.
- Ty! - zapiszczała profesor Hopkins, pokazując na jasnowłosego chłopaka z wyciągniętą różdżką – po co ci to chłopaczku, bawisz się czarami?
- Rzuciłem zaklęcie niszczące, pani profesor – odpowiedział spokojnie chłopak, spoglądając dyskretnie na Villemo. Miał bez wątpienia najbardziej błękitne oczy, jakie kiedykolwiek widziała.
- Nadleciały tu dwie miotły, jedna wbiła się w ziemię, a drugą zdążyłem zniszczyć zanim kogoś zraniła – wyjaśnił nauczycielom spokojnie. Jakimś cudem pominął fakt, że gdyby nie on, Villemo wyglądałaby teraz jak krwisty szaszłyk.
Profesorowie popatrzyli na siebie zdziwieni, ale widać nie chcieli roztrząsać tej sprawy przy uczniach.
- Dobrze, że nikomu się nic nie stało – podsumowała McGonagall – w każdym razie muszę porozmawiać z profesor Hooch i Patric'iem na temat tego zdarzenia, wszak miotły były pod ich opieką! Brawo za czujność – dodała na koniec, kładąc swoją pomarszczoną dłoń na ramieniu blondyna.
- Za dziesięć minut proszę wstawić się do Wielkiej Sali, poznacie wyniki testu.
Po tych słowach nauczyciele odeszli cicho, dyskutując między sobą.
Serce jeszcze się nie uspokoiło, kiedy Villemo podeszła do swojego wybawiciela.
- Dziękuję – powiedziała – dziękuję za ocalenie mojego życia...i za dyskrecje.
- Nie ma za co, na moim miejscu zrobiłabyś to samo.
Powiedział to w taki sposób, jakby znał ją od lat, a najśmieszniejsze było to, że miał racje.
- Nazywam się Artur Ontiera.
- Villemo Grip, a to jest Christiana – przedstawiła swoją koleżankę, która cały czas stała obok i przyglądała się im jak eksponatom z muzeum.
- Jesteście strasznie do siebie podobni, wyglądacie niemal jak rodzeństwo – powiedziała z rozbawieniem na twarzy – nie macie jakiś wspólnych krewnych przypadkiem?
Villemo musiała przyznać koleżance racje, Artur faktycznie miał bardzo podobne rysy twarzy do niej, gdyby nie kolor oczu, mógłby uchodzić za jej rodzonego brata.
- Nie jesteś chyba Anglikiem? - zapytała zaintrygowana.
Artur uśmiechnął się kącikiem ust. Wyglądał jak ktoś, kto ma jakąś tajemnicę, o której każdy by chciał wiedzieć.
- Jestem Szwedem – odpowiedział – ale mam też wschodnie korzenie.
- Ja pochodzę z Norwegii, ale mam dalszą rodzinę w Szwecji. - Villemo poczuła się nagle niemal jak w domu. Cieszyła się, że poznała kogoś ze znanych jej stron.
Jej radość nie trwała jednak długo. Czarnowłosa dziewczyna „anime” podeszła do nich i zakładając za ucho długie pasmo lśniących włosów, wyciągnęła bladą rączkę do Artura:
- Nie miałam jeszcze okazji się przedstawić, nazywam się Roksana. To zaklęcie...to było niesamowite. - Kiedy to powiedziała, przycisnęła dłonie do piersi, niby z przejęcia, ale dziewczyny dobrze wiedziały, czym chciała Arturowi zaimponować. Jej koszula niebezpiecznie się napięła i Villemo z rozbawieniem wyobraziła sobie, jak chłopak dostaje guzikiem prosto w czoło.
Christiana przypomniała wszystkim, że czas wracać do Hogwartu, więc beztroskie myśli szybko się ulotniły, robiąc miejsce tremie.
Chwile później Villemo, Christiana, Artur i Roksana mogli już odetchnąć z ulgą, wszyscy mieli się spotkać w Szkole Magii i Czarodziejstwa. Dla każdego z nich oznaczało to zaczęcie nowego życia, obranie szczególnej drogi, która jawiła im się niczym jedno, wielkie pasmo przygód.

Villemo siedziała w jednym z przedziałów Hogwart Express i wciąż nie mogła uwierzyć, że tu jest. To, co działo się odkąd przybyła do Anglii, jawiło się niczym jeden wielki sen. Podróżowanie kominkami, sklepy na Pokątnej, lot na miotle, zaczarowany peron 9 i ¾, ogromny parowóz wypełniony uczniami, zaczarowane gazety, to wszystko było tak niesamowite, że wyciskało jej łzy z oczu. Nigdy by nie zgadła, że będzie częścią tego wyjątkowego świata. Już nawet nie pamiętała, co sprawiło, że go odnalazła, czując, że każdy dzień jej życia był po tu, by się tu znaleźć.
- Nie jest nas zbyt wielu – zauważyła Christiana, która usiadła obok Villemo. Na jej kolanach leżał leniwie kot, a ona bezwiednie głaskała go po grzbiecie. - Trzy przedziały uczniów z dopiski. To około piętnastu osób.
- Myślę, że niektórzy po prostu zrezygnowali. Wiele osób jak tylko zobaczyło, że mamy lecieć na tych miotłach, odeszło.
Naprzeciw Villemo siedziało trzech chłopaków, w tym Artur. Wzrok miał utkwiony w przemijający krajobraz za oknem, a na twarzy skupienie. Jego błękitne oczy podążały za uciekającymi górskimi szczytami. Żyła na szyi delikatnie pulsowała pod skórą, a klatka piersiowa unosiła się ledwo zauważalnie. Oddychał spokojnie, ale targała nim tęsknota. Villemo wyczuwała to, tak samo, jak czuła ciepło jego kolana obok swojej nogi, mimo że się nie dotykali. Z jego oczu biła melancholia, a przecież jeszcze przed chwilą wesoło rozmawiali o dziwnym jedzeniu czarodziejów.
Nagle odwrócił twarz w jej stronę. Do oczu powróciła radość, a cień smutku odszedł w niepamięć.
- Krajobraz się zmienia, jest tu na prawdę pięknie.
Drzwi przedziału rozsunęły się i stanęła w nich Klara. Miała na sobie całe Hogwarckie umundurowanie, a na piersi herb Gryffindoru.
- Hej wam! Za dziesięć minut będziemy na stacji Hogsmeade, zbierajcie się. Villemo, jakbyś coś potrzebowała, to jestem w piątce. Narka!- machnęła ręką i odeszła.
Dziewczyny, Artur i dwóch innych chłopaków zaczęli pakować do swoich walizek wszystko, co powyciągali w drodze. Christiana umieściła swojego kota Puszka do klatki, na co on nie zwrócił większej uwagi i nadal leżał.
- Podałaś mu środki nasenne? - spytała Villemo zaglądając przez kraty transportera.
- On cały czas śpi, większego leniwca nie widziałam – oburzyła się Christiana – ten kocur zupełnie do mnie nie pasuje, nie wiem, po co mi go mama kupiła.
- Jest bardzo mądry, też bym sobie tak poleżał, jakbym mógł – zaśmiał się Artur i ku zdziwieniu dziewczyn kot odpowiedział mu na to miauknięciem.
Christiana zerknęła na zwierzaka zaskoczona:
- Niesamowite, a ja myślałam, że jest niemową.
- Daj mu trochę więcej ciepła niż głaskanie go od niechcenia – zauważył Artur – porozmawiaj z nim czasem.
- Przecież to nie było od niechcenia! Głaskałam go całą drogę, ale gadać do niego nie będę, wybacz.
- Widać stracił od tego głaskania sporo sierści i chęci do życia.
Christiana kopnęła Artura w kostkę.
- Bo to typowy facet, wiecznie mu mało, albo źle! Nie jestem z tych, co to niańczą mężczyzn, by
było im dobrze.
- Tak, to widać od razu.
Villemo z przyjemnością obserwowała ich rozmowę i nie próbowała ukryć rozbawienia. W duszy przyznawała Arturowi rację, ale nie miała zamiaru się wtrącać.
Pociąg zwolnił. Zaczął mozolnie wtaczać się na stację Hogsmeade, więc uczniowie pościągali swoje bagaże i stłoczyli się na korytarzu.

Wreszcie lokomotywa stanęła, drzwi się otworzyły i tłum wyszedł na rozgrzany słońcem kawałek bruku. Ktoś donośnym głosem nawoływał do siebie pierwsze klasy i Villemo zobaczyła ogromną postać, wystającą z dwa metry ponad głowy uczniów, rozczochraną i roześmianą. Wyglądał nieco groźnie, ale miał wspaniałe podejście do dzieci, bo chwilę później raźno ruszyli w stronę jeziora, podśpiewując wesołą piosenkę.
Ktoś mocno pociągnął Villemo za rękaw.
- Widziałaś kto tam był? - zawołała Klara, a wyglądała, jakby najadła się tony szaleju – dzieci Harry’ego i Ginny, oraz Rona i Hermiony! W Londynie widziałam ich wszystkich na peronie, masakra, na pewno trafią do domu lwa, tak jak ich rodzice, nie mogę się doczekać.
- Musisz mi ich kiedyś pokazać – poprosiła Villemo, chociaż tak naprawdę wcale jej na tym nie zależało, chciała po prostu zrobić kuzynce przyjemność.
Klara podskoczyła z zachwytu, krzyknęła „To narka!” i pobiegła do swoich znajomych z roku.
Nauczyciele poprowadzili wszystkich uczniów do rozwidlenia dróg. Stało tutaj kilkanaście powozów zaprzęgniętych w piękne konie. Miały na grzbietach derki w kolorach domów, dzięki czemu każdy wiedział, gdzie ma usiąść. Uczniów, którzy nie mieli jeszcze przydziału, w tym Villemo, poproszono, aby zajęli miejsce w powozach z końmi o złotych narzutach i to oni ruszyli jako ostatni, pnąc się drogą w kierunku majestatycznych murów Hogwartu.

Podróż minęła niespodziewanie szybko. Mimo że trasa biegła lekko pod górę, a w każdym wozie siedziało z dziesięcioro uczniów, konie zdawały się nawet nie zmęczyć, napojone eliksirem dodającym siły i energii. Zanim rozmowy zdążyły na dobre się zacząć, byli już pod murem otaczającym szkołę.
W powietrzu roznosił się zapach mżawki i coś dziwnie szumiało.
Villemo otworzyła oczy ze zdumienia. Otwór, który stanowił bramę i w którym ostatnio widziała potężne katy, wypełniony był teraz wodą. Lała się z góry na dół, znikając gdzieś w ziemi, a wypływając wprost ze sklepienia w przejściu.
- Drodzy uczniowie, oto przed wami Wodospad Złodzieja – oznajmiła dyrektorka szkoły, z nie ukrywanym błysku w oku. Zdziwienie na twarzach uczniów było niemal namacalne w powietrzu.
- Jest to najnowszy środek bezpieczeństwa, który tutaj zastosowano. Każdy uczeń, nauczyciel i inni pracownicy, a także goście, będzie wystawiony na jego działanie. Dzięki temu będziemy mieli pewność, że nikt niepowołany, na przykład pod wpływem eliksiru wielosokowego, nie dostanie się do środka. Tak samo, nikt kto jest pod wpływem działania zaklęcia Imperius, nie dostanie się na teren szkoły. Dzieje się tak dlatego, bo Wodospad Złodzieja zmywa z każdego wszelkie zaklęcia i uroki.
Przechodzimy powoli, cztery osoby. Po drugiej stronie profesor Flitwick będzie wszystkich osuszał. Zapraszam!

Uczniowie zaczęli przechodzić przez wodospad. Trwało to dosyć wolno, bo wielu uczniów miała pewne opory przed wejściem wprost w spadającą wodę, głównie dziewczyny. Villemo słyszała rozmowy typu „Mój piękny kolor włosów, o nie!”, albo „Dopiero co zmniejszyłem sobie uszy”.
Przyszła kolej na uczniów z dopiski. Villemo, Christiana, Artur i jakiś trzęsący się chłopak ruszyli przez wodospad. Norweżka poczuła, jak woda zalewa ją z każdej strony, a po chwili silny podmuch ciepłego wiatru nie pozostawił na niej ani jednej kropli. Wyglądali dokładnie tak samo, jak wcześniej. Mimowolnie przyglądali się sobie nawzajem, a Villemo z radością odkryła, że Artur naprawdę ma takie błękitne oczy.
Za nimi, w towarzystwie koleżanek przeszła Roksana. Dziewczyny patrzyły na siebie niemal ze łzami w oczach, zasłaniając koszulki rękami. Zdecydowanie guziki na piersiach czarnowłosej nie opisały się już tak bardzo, a wręcz zwisały smętnie.
Christiana i Villemo nie mogły powstrzymać śmiechu, natomiast Artur wypalił z chłodną kalkulacją:
- Wodospad zmył z nich nie tylko biust, ale i pewność siebie. Sfrustrowana kobieta może być bardziej niebezpieczna, od przemądrzałej, lepiej uważajcie.
- Tak, na gołe klaty, to już nie mam co się umawiać – zaśmiała się Christiana, ale zaraz spoważniała – popatrzcie, coś tam się dzieje.
Villemo i Artur spojrzeli w kierunku wodospadu, gdzie powstało jakieś zamieszanie. Dwóch nauczycieli trzymało za ręce jakiegoś starszego człowieka, który mocno się wyrywał i miotał przekleństwami. Wyraz jego twarzy świadczył o szaleństwie, tak samo jak kurczowo trzymany brudny plecak.
- O co chodzi, czemu mnie trzymacie? – krzyknął piskliwie– Ja muszę do szkoły, chce do szkoły.
- Zabierzcie mu plecak i różdżkę, szybko - zakomenderowała profesol Hopkins.
- Nie ma różdżki. - To był głos Nevilla Longbottona.
- Pożałujesz tego stara babo - Intruz wyrwał jedną rękę i wycelował palcem w stronę dyrektorki.
Więcej nie usłyszeli, bo profesor McGonagall potraktowała go Petrificus Totalus i kazała wezwać Ministerstwo.


Rozdział VIX
"Ceremonia przydziału i problem z plecakiem"




Podejrzanego od razu deportowano do św. Munga, uznając, go za niepoczytalnego, a tam pod czujnym okiem lekarzy mieli przesłuchać go Aurorzy. Dopiero po jakimś czasie nauczyciele zorientowali się, że wariat zostawił na dziedzińcu swój plecak.
Andromeda za pomocą zaklęcia wysypała jego zawartość na chodnik. W środku było kilka książek, puste fiolki, brudne ubrania i stary flet. Po głębszej analizie okazało się, że żaden z przedmiotów nie był niebezpieczny, lub naszpikowany czarną magią. Ot zwykłe, szkolne przedmioty. Może z wyjątkiem fletu, który wyglądał niczym z czasów jaskiniowców, taki był prymitywny. Andromeda ze wstrętem zapakowała rzeczy z powrotem, nawet ich nie dotykając.
- Wszystko w porządku, nie ma w nich niczego niebezpiecznego – zawyrokowała, kierując te słowa do dyrektorki.
Ceremonia miała się zacząć za pół godziny, wszyscy uczniowie czekali już w Wielkiej Sali wraz z częścią nauczycieli, więc profesor McGonagall nie chciała tracić czasu.
- Dobrze, w takim razie trzeba ten plecak natychmiast zwrócić właścicielowi. Problem w tym, że
nie mam komu powierzyć tego zadania.
Andromeda czekała cierpliwie, aż przełożona zdecyduje co robić dalej, chociaż gdyby to od niej zależało, wyrzuciłaby plecak wprost do jeziora.
Sytuację uratował Neville Longbottom:
- Mam pewną propozycję – zaczął – poprosiłem dwóch chłopaków z siódmej klasy, by po ceremonii polecieli do Hogsmeade po dwa kosze gryzących cebul i trzepotek. Mogą zabrać plecak i
z wioski deportować się do św. Munga.
Minerwa zastanowiła się chwilę.
- Musieliby wyruszyć teraz, nie chciałabym, aby oskarżono nas o jakieś zaniedbania. Domyślam się, że bardzo im zależy na obecności podczas ceremonii?
Na policzki Nevilla wypłynął delikatny rumieniec.
- Sądzę, że nie będą mieli nic przeciwko temu, ceremonia przydziału to nie jest ich ulubiona część tego dnia.
Dyrektorka uśmiechnęła się oczami.
- Proszę ich zapewnić, że zdążą wrócić na część biesiadną, a moje przemówienie będzie na końcu, więc najważniejsze ich nie ominie.
- Oczywiście, jestem pewny, że zdążą– odpowiedział Neville i szybko odszedł, aby ukryć śmiech.

Nadszedł czas ceremonii przydziału. Stara, wytarta Tiara lądowała na głowach pierwszoklasistów i decydowała o tym, do jakich domów będą należeć. Z wyrazem ulgi na twarzach dołączyli do odpowiednich stołów i z zainteresowaniem śledzili kolejny etap ceremonii, podczas której młodzież z dopiski, nieśmiało, zakładała na głowę Tiarę.
Villemo jeszcze nigdy nie czuła w żołądku takiego ucisku. Jej największą obawą było to, że jak tylko założy Tiarę, ta zamilknie, lub oburzy się tym, jak bardzo Norweżka jest pozbawiona magi. Obserwowała Roksanę, która z zadowoloną miną dołączyła do stołu Slytherina, gdzie powitała ją bardzo do niej podobna, tylko nieco starsza dziewczyna. Przełknęła ślinę. Przez moment zastanawiała się, do jakiego domu chciałaby trafić, ale nie mogła się zdecydować. Jednego była pewna, chce po prostu mieć to z głowy i dowiedzieć się, że nadaje się do jakiegokolwiek z nich.
- Villemo Grip! - Dyrektorka zawołała w jej stronę. Dziewczyna przymknęła oczy i ściskając zawieszoną na szyi mandragorę ruszyła w stronę podium.
- Nie mogę w to uwierzyć – lamentowała Klara po raz kolejny załamując ręce – Hufflepuff? Villemo jakim cudem trafiłaś do Klusek? To musi być jakaś pomyłka.
- Daj już spokój, widocznie nie pasuję do domu lwa, zresztą mówiłam ci to od samego początku.
- Widzę, że twoja koleżanka też będzie Puchonką.
Christiana zarzuciła Villemo ręce na ramiona i wyszczerzyła zęby do Klary.
- Super się złożyło, prawda? Najśmieszniejsze jest to, że Artur też trafił do Hufflepuffu, ale się dobraliśmy. Może to przeznaczenie?
Klara pokręciła głową z niedowierzaniem, ale mimo widocznego rozczarowania przestała narzekać.
- No trudno, Kluski też nie są złe, macie najlepszego zawodnika Qudditcha, więc gratuluję.
- Jesteś troszkę za bardzo stronnicza droga kuzynko.
- Nie zapominaj, że nauka w Hogwarcie to też rywalizacja, zrozumiecie, jak trochę tu pobędziecie.
Villemo uniosła brwi zdziwiona, Christiana też nie wyglądała na zadowoloną takim postawieniem sprawy.
Widząc, że rozmowa się nie klei Klara pogratulowała dziewczynom i odeszła do swojego domu. Przechodząc obok jednego z pierwszoklasistów długo wodziła za nim wzrokiem, aż przeszła do końca stołu i musiała zawrócić, aby dojść na swoje miejsce. Długo jeszcze się śmiała z samej siebie.
Villemo uśmiechnęła się pod nosem i usiadła przy stole Puchonów. Drgnęła. Poczuła w powietrzu wyraźną aurę nienawiści, która dochodziła od stołu nauczycielskiego i rozprzestrzeniała się po sali, ostatecznie koncentrując się na jednym kierunku. Wzrok Norweżki powędrował w stronę profesorów. Szybko zlokalizowała źródło gniewu, a także jego przyczynę. Andromeda Hopkins obserwowała stół Gryfonów z obojętnym wyrazem twarzy. Villemo wiedziała, że to pozory. Nauczycielka wyraźnie nie umiała znieść, że ktoś z jej domu robi z siebie głupka i to na oczach wszystkich.
Ta kobieta jest straszna, uważaj na nią Klaro – pomyślała Norweżka, a Klara jakby na złość zaśmiała się jeszcze głośniej.

Biesiada trwała w najlepsze. Przemowa dyrektorki już dawno poszła w zapomnienie, szczególnie kwestie dotyczące nauki i zakazów.
Villemo szybko poczuła się przy stole Puchonów jak w domu. Najbardziej cieszyła się z tego, że Christiana i Artur byli tu razem z nią. Pozostali uczniowie powitali ich bardzo serdecznie i ciepło, a ich opiekun Neville Longbottom jako jedyny nauczyciel podszedł do nich, aby powitać każdą nową osobę. Wspaniale było zobaczyć, jak młody profesor przełamuje pierwsze lody z pierwszoklasistami, sprawiając, że wszelkie zakłopotanie zniknęło jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Wielka sala przepełniona była gwarem rozmów, nauczyciele co chwila wznosili toast na powitanie nowego roku szkolnego, duchy wpadały przez wielkie witrażowe okna i płynęły wzdłuż zastawionych jedzeniem stołów. To wszystko było niczym sen, ale Villemo, od teraz Puchonka z domu borsuka, czuła się przebudzona jak nigdy dotąd.
Neville Longbottom z niepokojem stwierdził, że dwóch uczniów, których wysłał do Hogsmeade jeszcze nie wróciło. Miał nadzieję, że Dyrektorka nie zwróciła uwagę na ich nieobecność, a on zdąży z nimi porozmawiać, zanim skompromitują się jakimś niedorzecznym tłumaczeniem. Ceremonia dobiegła końca, więc z uśmiechem zawołał do siebie swoich podopiecznych i ramię w ramię z Prefektem Hufflepuffu wyszedł z Wielkiej Sali wprost na schody wiodące w dół, do piwnicy.
Villemo domyślała się, że idą teraz do ich domu, więc starała się zapamiętać drogę w najdrobniejszym szczególe.

Kiedy opuścili schody, ruszyli długim korytarzem rozświetlonym dwoma rzędami pochodni, które prócz nastrojowego światła, dawały też przyjemne ciepło. Zatrzymali się przy dosyć szerokiej wnęce, zastawionej beczkami. Prefekt, dosyć pulchny chłopiec o imieniu Ronald, postukał rytmicznie w środkową beczkę, wypowiadając przy tym słowa „Helga Hufflepuff". Nagle beczki zaczęły się poruszać i rozstawiać na boki, co wywołało okrzyki zdziwienia i zachwytu wśród nowych uczniów. W miejscu, gdzie piętrzyły się beczki otworzyło się niewielkie przejście, przez które wszyscy kolejno zaczęli przechodzić. W wąskim korytarzu zapłonęły małe pochodnie wywołując kaskadę cieni tańczących po ceglastych ścianach. Villemo szła tuż za Arturem, mocno pochylającym głowę, aby nie zahaczyć o sklepienie. Czuła się jak Alicja w Krainie Czarów, która lada moment znajdzie się w kolejnym nierzeczywistym świecie. Po chwili marszu wyszli z korytarza wprost do dużego, okrągłego pomieszczenia.
- Witam wszystkich w pokoju wspólnym Hufflepuffu – powiedział Neville - rozgośćcie się Puchoni, jesteście u siebie.
Pomieszczenie przypominało kształtem ogromną beczkę z dosyć niskim sklepieniem, które wisiało niebezpieczne blisko czubka głowy profesora. Ściany zrobione z drewnianych pionowych paneli, z surowego drewna rozprzestrzeniały zapach lasu. Dokoła rozłożono sporo miękkich, wygodnych foteli, a przy kominku stała półokrągła sofa z dopasowanym do niej kształtem stolikiem kawowym zastawionym tacami z ciastkami, tortami i napojami. Do ścian przymocowano mnóstwo zakrzywionych półek, uginających się od przeróżnych roślin i kwiatów. Wisiało tu też kilka żółto czarnych sztandarów z wizerunkiem borsuka, a nad kominkiem spoczywał ogromny portret założycielki domu, Helgi Hufflepuff.

Starzy” uczniowie rozsiedli się w kanapach, rozmawiając o tym, jak spędzili wakacje, lub co będą robić w nowym roku szkolnym, a nowi poszli zobaczyć swoje sypialnie, czyli Dormitoria.
Prowadziły do nich okrągłe wejścia znajdujące się na wschodniej ścianie pokoju wspólnego. Pięć po lewej stronie, w której spali chłopcy i pięć po prawej dla dziewcząt. Przy każdej wisiała drewniana tabliczka z wyrytymi nazwiskami.
Prowadziły do nich okrągłe wejścia znajdujące się na wschodniej ścianie pokoju wspólnego. Pięć po lewej stronie, w której spali chłopcy i pięć po prawej dla dziewcząt. Przy każdej wisiała drewniana tabliczka z wyrytymi nazwiskami.
- Chodź Christiana, jesteśmy razem, zobacz – Villemo zawołała przyjaciółkę, która próbowała oderwać palec od jakieś rośliny.
- No proszę, chyba będziemy mieć towarzystwo – powiedziała, pokazując Norweżce palec z oplecioną dookoła małą łodyżką.
Przeszły przez otwór, zaszły kilka stopni w dół i znalazły się w kolejnym okrągłym niczym beczka pomieszczeniu, tylko troszkę mniejszym.
Znajdowały się tu łóżka z baldachimem, szafki, małe stoliki oraz jedna duża szafa. Z sufitu zwisały donice z roślinami o pięknych żółtych kwiatach.
- Co myślisz? - zapytała Villemo błądząc rozmarzonym wzrokiem po sypialni, która mimo braku okna była jasna i przytulna. Usiadła na swoim łóżku i momentalnie zapadła się o dobre kilka centymetrów. Westchnęła. Nigdy nie widziała bardziej wygodnego posłania.
- Tu jest obłędnie, nie spodziewałam się mieszkać w wielkiej beczce – zaśmiała się Christiana i bezceremonialnie wskoczyła na swoje łóżko, aż zatrzeszczało. Łodyżka zsunęła się z jej palca i leniwie rozłożyła na puszystej kołdrze.
Pokój Hufflepuffu okazał się spełnieniem marzeń. Villemo nigdy nie wyobrażała sobie, że w Hogwarcie może być tak wspaniale. Najważniejsze było jednak to, że atmosfera tego miejsca napawała spokojem i życzliwością, a ich opiekun, profesor Longbottom był bardzo ludzkim, sympatycznym czarodziejem, innym niż reszta nauczycieli. I mimo tych wszystkich wspaniałości i szczęścia, Villemo odczuwała rosnący niepokój. Gdy zeszła z łóżka, by rozpakować część swoich rzeczy, poczuła przez podłogę dziwne wibracje, jak gdyby pod ziemią coś płynęło. Nie miała pojęcia czemu ta myśl zmroziła jej krew w żyłach, ale po raz kolejny poczuła na karku lodowaty oddech strachu.

Dwóch siedmioklasistów leciało na miotłach ponad rozległym Zakazanym Lasem. Było im bardzo wesoło, bo mieli możliwość urwać się z nudnej ceremonii i jeszcze nudniejszej przemowy Dyrektorki. Planowali zrobić szybko zakupy w Hogsmeade, napić się spokojnie kremowego piwa i wrócić na biesiadę, aby najeść się do syta. Niestety okazało się, że muszą zabrać se sobą jakiś obrzydliwy, śmierdzący plecak i dostarczyć go do św. Munga.
- Ale kanał! Przez tego śmierdziela nie zdążymy posiedzieć w Pubie pod Trzema Miotłami - zawył rudy, piegowaty chłopiec, lecący nieco z przodu
- Nie narzekaj, ciesz się, że to nie ty go masz na plecach! - odpowiedział drugi siedmioklasista, o bujnej, blond fryzurze.
Widzieli już skraj lasu, więc nieco obniżyli lot. W tym momencie coś świsnęło w powietrzu.
- Ał! - krzyknął ten, który miał plecak – Coś mnie uderzyło!
Czarny kształt przemknął przed twarzą drugiego chłopca.
- Co to do cholery było?
Usłyszeli za sobą świst skrzydeł, po czym czarna masa znowu opadła na blondyna. Poczuł ukłucie w głowę i mokrą strużkę na czole.
- Stary, to mnie dziabnęło, zwiewajmy stąd.
Przyśpieszyli lot, ale doskonale słyszeli świst pędzących za nimi stworzeń. W ciągu kilku sekund dopadły ich trzy wielkie czarne kruki. Dziobały i szarpały za ubrania, a krzyk chłopaków niósł się po niebie.
- Cholerne ptaszyska – blondyn wyciągnął z kieszeni różdżkę i wycelował w ptaka siedzącego na plecach jego kolegi.
Drętwota! - krzyknął, a ugodzony zaklęciem ptak runął w dół wprost w czerń lasu.
Drugi ptak najwidoczniej spłoszony odleciał w bok, ale trzeci uczepił się plecaka blondyna i szarpał go dziobem z każdej strony.
Chłopak próbował go dosięgnąć zaklęciem, ale bał się, że trafi w samego siebie. Czuł, że zaraz spadnie z miotły.
- Derek, pomóż mi! - zawołał do swojego kolegi, a ten widząc sytuację zawrócił i wycelował różdżką w plecy blondyna.
- Pochyl się.
- Oszalałeś? Trafisz mnie!
Derek zaklną, podleciał jak najbliżej kolegi i kopniakiem strącił z niego kruka. Ptak odleciał na dwa metry, więc rudzielec wymierzył w niego różdżką.
Drętwota!
Zwierzę pisnęło i podzieliło los swojego towarzysza ginąc wśród plątaniny drzew.
- O mały włos – podsumował Derek z ulgą, ale zaraz krzyknął w stronę blondyna – Stary, plecak!
- Co?
Kiedy zauważył, o co chodzi było już za późno. Plecak rozdarty z jednej strony zsunął się z ramienia chłopca i runął w dół.
Accio plecak – krzyknął Derek i ku ich uldze udało im się go uratować. Niestety w momencie, kiedy leciał do nich, obrócił się do góry dnem i przez szparę w klapie wysunął się flet.
Nic nie mogli już na to poradzić, instrument niczym kawałek gałęzi wpadł do lasu.
- Szlag by to trafił! Przecież nie pójdziemy go szukać.
- Zwariowałeś? Już wolałbym mieć szlaban na cały semestr niż wejść do tego lasu – oznajmił Derek, zarzucając sobie plecak na plecy.
- Słuchaj, udajmy, że nie było żadnego cholernego fletu, ok? Nikt nie będzie się przejmować taką pierdołą.
Blondyn zastanowił się chwilę i wytarł strużkę krwi z czoła.
- Dobra, nie było żadnego fletu... wiesz co, chyba podaruje sobie dzisiaj to piwo, potrzebuję Ognistej Whisky.



Rozdział X

„ Czająca się groza”


Szedł ciemnym korytarzem, biegnącym tuż pod podłogą najgłębszej piwnicy w Hogwarcie. Powietrze w tym miejscu przesycone było stęchlizną i wilgocią, która oblepiała ciało, ubrania i włosy. Nie przeszkadzało mu to. Czemu ktoś o przegniłej duszy miałby się przejmować czymś takim jak smród i brud? Czuł się tutaj jak ryba w wodzie, a idąc wolnym krokiem, mimowolnie obmacywał mokre, ceglaste ściany. Nie znał dokładnej drogi, ale lekkie wibracje otoczenia prowadziły go wprost do celu. Z sufitu, który znajdował się niebezpiecznie blisko jego czubka głowy, zwisały brunatnozielone strzępki czegoś, co kiedyś musiało być gałęziami, a teraz przypominało oślizłe glony.
Korytarz zaczął delikatnie piąć się w górę, a powietrze wypełnił zapach mokrego igliwia. Zbliżał się do wyjścia z zamku, o czym świadczyła delikatna poświata na końcu korytarza oraz nagły podmuch wiatru. Słyszał coraz bardziej wyraźny odgłos czegoś, co się wolno posuwało. Szmer dochodził zza ścian oraz znad sufitu i zdecydowanie kierował się do wnętrza zamku. Uśmiechnął się na myśl, że jak dotąd wszystko idzie zgodnie z planem.
Doszedł do rozpadających się, porośniętych mchem schodów, następnie pokonał trzy stopnie w górę. Odgarnął kępę zwisających ze sklepienia, przegniłych gałęzi i wyszedł na powietrze prosto w ciemny las. Za plecami miał porośnięte mchem i grzybem ściany Hogwartu, a przed sobą ledwo widoczne, prastare drzewa, otulone gęstą mgłą. Mógł się tylko domyśleć, że wysoko nad chorymi konarami świeci księżyc, być może zasłonięty częściowo ciężkimi chmurami. Las nie dawał księżycowi do siebie dostępu. W tej części Zakazanego Lasu nie było też żadnych zwierząt. Tylko jedna osoba miała bezkarne prawo przechadzać się opuszczonymi, umownymi ścieżkami, nie bojąc się o rychłą śmierć.
Ponownie usłyszał, jak coś niedaleko pełzło w stronę Hogwartu, poruszając przegniłe runo leśne.

Panie, jestem już blisko, wyczuwam obecność potężnej, czarnej magii, to gdzieś tutaj jest.

Jego kocie, żółte oczy świetnie widziały w ciemności, dzięki czemu szybko zlokalizował to, czego szukał. Podniósł z ziemi ciało martwego, czarnego kruka, pochylił się nad nim i wciągnął głęboko jego zapach. Jęknął. Rozszerzyły mu się źrenice, a serce zakołatało w klatce piersiowej. Lubił zapach śmierci, chociaż wolałby, żeby zamiast ptaka leżał tu przynajmniej jeden z tych chłopaków, którzy lecieli wtedy nad lasem.
Wiedział, że przedmiot, którego szuka, musi być gdzieś niedaleko. Doskonale wyczuwał ciało drugiego ptaka, ale już do niego nie podszedł, uznając to za stratę czasu. Przeszedł kilkadziesiąt metrów, zgrabnie pokonując przeszkody z przewróconych, wielkich konarów, skręcił nagle ostro w prawo i po kilku szybkich krokach zatrzymał się z triumfalnym uśmiechem.
Podniósł powoli, niemal z namaszczeniem niewielki, drewniany flet. Nie zdziwił się, że drżą mu ręce, wszak to, co w nich trzymał, było dla jego Pana najcenniejsze. To ten przedmiot miał go przywołać do życia, a on wiedział doskonale, jak go użyć. Od narodzin jego ojciec wpajał mu tą wiedzę, uczył niezwykle trudnej melodii, która miała moc wskrzeszenia zmarłych.
Wokół niego zapanowała nagle martwa cisza. To, co przez cały czas powoli się posuwało do przodu, stanęło w niecierpliwym oczekiwaniu.
Podniósł flet wysoko nad głowę i zaśmiał się paskudnie
- Oto jest Panie! Czas twojego przebudzenia nadejdzie już wkrótce, teraz nikt i nic nas nie powstrzyma! - wykrzyknął Man-Chan, bo tak miał na imię, chociaż w Hogwarcie żył pod innym nazwiskiem. Nikt nie miał pojęcia, że jednym z uczniów szkoły magii jest członek plemienia Orahn-Gai, którego ojciec oddał w ręce Śmierciożerców dziesięć lat temu. Man-Chan nie miał o to pretensji. Był dumny, że to on został wybrany, aby przebudzić swojego władcę, Tengela Złego, a w dalszym kroku powołać do życia kogoś równie potężnego, Tego-Którego-Imienia-Nie-Wolno-Wymawiać. Voldemort, zanim zginął z rąk Harry’ego Pottera, zadbał o swój powrót do żywych. W tym celu zainteresował się pewną magicznie utalentowaną rodziną, pochodzącą z odległej tundry, a która osiedliła się później w Norwegii. Zaczął obserwować Ludzi Lodu, aby ich wykorzystać.
Las zadrżał w posadach niczym jeden wielki organizm, zwiastując światu powrót największego zła.
Norweżka, z wciąż bijącym ze strachu sercem, usiadła na łóżku i starała się uspokoić. Miewała już realistyczne sny, jednak ten był najgorszy z nich wszystkich. Wielkie, czarne konary, pełzające ogromne robale, a pośrodku nich mężczyzna o żółtych jak siarka oczach, który wołał ją do siebie. Najgorsze było jednak to, że miała ogromną ochotę do niego pójść, mimo że czuła bijące od niego zło.
- Nieeee!

Villemo obudziła się z przerażającym krzykiem i wizją pary wielkich kocich oczu pochylających się nad jej twarzą.
Christana zerwała się ze snu i usiadła sztywno na posłaniu.
- Co jest grane? - zapytała nerwowo, rozglądając się dokoła. Dwie pozostałe dziewczyny też usiadły, a trzecia niespokojnie przewróciła się na drugi bok.
- Kurczę, przepraszam, miałam zły sen, nie chciałam was obudzić – wytłumaczyła się Villemo, a zakłopotanie zaczerwieniło jej policzki. Na szczęście koleżanki okazały się tak śpiące, że szybko opadły z powrotem na poduszki.
Wzdrygnęła się, wstała i z wyschniętym gardłem wyszła z dormitorium wprost do pokoju wspólnego, by napić się szklanki wody i uspokoić skołatane serce.
Zdziwiła się, że w kominku wciąż się paliło, mimo że od kilku godzin wszyscy już spali. Zaraz jednak uznała to za zrozumiałe. Magia. Musi się wreszcie przyzwyczaić, że tutaj wszystko jest inaczej, wszystko jest możliwe.
Nalała sobie wody i usiadła w jednym z miękkich foteli czując, że sen odpłynął na dobre. Patrząc w płomienie zastanawiała się, co tak naprawdę się dzieje w Hogwarcie. Niby wszystko było dobrze, a jednak czuła, że gdzieś czai się groza. Sięgnęła po mandragorę zawieszoną na szyi i przyjrzała jej się dokładnie. Widziała wyraźnie ślady po nożu, które musiała zostawić jakaś czarownica z jej rodziny. Miała ochotę iść do pokoju, wyjąć jedną z tajnych receptur ze swojego kufra i spróbować przyrządzić jakąś miksturę. Eliksir miłosny, albo śmiertelną truciznę...może podałaby ją jakiemuś skubańcowi, który dokucza młodszym? Nie miała pojęcia dlaczego otrucie kogokolwiek wydawało jej się śmieszne. Co to w ogóle za pomysły? Jęknęła i wstała rozlewając wodę na puchaty, nieskazitelny dywan.
- Szlak by to trafił! - syknęła i zaczęła rozglądać się za jakąś ścierką. Oczywiście żadnej nie znalazła.
Chłopak schował różdżkę za pas spodni i wyszedł z cienia. Był ubrany na czarno, co czyniło go niemal niewidocznym w słabo oświetlonym pokoju. W ręce trzymał szklankę z szkarłatnym płynem.
- Chłoszczyć – odezwał się męski głos dochodzący z jednego z ciemnych kątów pokoju. Po chwili Villemo obserwowała, jak plama z dywanu znika bez śladu.
- Nie powinnaś już spać? - zapytał karcącym tonem.
- To ty! - wyrwało jej się zanim pomyślała - Patrik...o ile dobrze pamiętam.- Villemo udawała, że się zastanawia, co nie wyszło jej zbyt naturalnie. - To samo mogłabym zapytać ciebie.
- Spokojnie – odpowiedział już łagodniej - nikt nie powiedział, że nie możesz tu być po północy.
Chociaż o tej godzinie tylko ja tu siedzę.
- Cierpisz na bezsenność? - zapytała, dziwiąc się, że jest tak negatywnie do niego nastawiona.
Patrik podszedł do kominka i zapatrzył się w płomienie, pozostawiając jej pytanie bez odpowiedzi.
- Nie ważne, na mnie już pora – oznajmiła, udając brak zainteresowania. W rzeczywistości miała ochotę z nim porozmawiać. Nie chciała jednak, by uznał ją za wścibską.
- Nie dziwi cię, że jestem w Hufflepuffie? - zapytał nagle, wprawiając ją w konsternacje. Było w tym pytaniu coś zadziornego i smutnego zarazem. Próbowała wczuć się w jego myśli, ale bardzo dobrze je ukrywał. Podeszła do dzbanka i dolała sobie wody, zyskując trochę czasu na udzielenie odpowiedzi.
- Spodziewałam się tego. Moja kuzynka zdradziła, że Hufflepuff ma najlepszego zawodnika w Quidditchu. Od razu pomyślałam o tobie.
Wiedziała, że mogło to zabrzmieć dziwnie, ale skoro zaczął temat, to postanowiła mówić szczerze.
Patrik uśmiechnął się w stronę trzeszczących płomieni, które zjawiskowo grały w jego oczach. Villemo przełknęła ślinę.
- Nie powinno mnie tu być i nie czuję się Puchonem.
- Podobno tiara jest nieomylna, więc chyba jednak jesteś…
- Nie jestem – uciął dobitnie, patrząc tym razem prosto w jej oczy – nie jestem miłym, grzecznym czarodziejem, który lubi sobie podjeść, pomagać innym i harować jak wół z myślą o każdym, tylko nie o sobie.
Dziewczyna nie wiedziała, co na to odpowiedzieć. Dziwiło ją, że Patryk jej to wszystko mówi, biorąc pod uwagę fakt, że ledwo się znają. Czyżby co noc siedział tutaj wściekając się, że jest w miejscu, do którego nie pasuje? Że nie ma komu tego powiedzieć, gdyż jedynym słuchaczem jest gorący płomień kominka i puste ściany?
- Kim ty jesteś Villemo? Czarodziejem? Charłakiem? A może mugolem?
Zapytał nagle tak ostro, że niemal zachłysnęła się podczas picia. W całym chaosie myśli, które ją teraz zbombardowały, znalazła się też jedna dosyć prozaiczna.
Zapamiętał moje imię”
Nie wiedząc, co odpowiedzieć i czując przytłoczenie jego spojrzeniem spuściła wzrok.
- Nie jestem pewna... ale czy to ma jakieś znaczenie?
Patrik wstał, dopił to, co miał w swojej szklance i postawił ją głośno na stoliku. Ruszył w kierunku wejścia do swojego dormitorium, ale zanim do niego wszedł, obrócił się do Villemo:
- Nie, to nie ma znaczenia.



Rozdział XI

Złośliwy guzik, kłótnia i lekcja zielarstwa”

Dormitorium rozświetliły promienie słońca, wpadające przez małe, okrągłe okienko. Powoli sunęły po drewnianych meblach, nocnych stoliczkach i baldachimach łóżek, aż dotarły do twarzy śpiącej Puchonki. Villemo zmrużyła oczy, oślepiona blaskiem i przekręciła się na drugi bok. Ktoś energicznie potrząsał ją za ramię, więc leniwie wsparła się na łokciach.

- Musimy się zbierać, zaraz śniadanie. – Christiana wyciągnęła z szuflady kosmetyczkę i zaklepała sobie miejsce w kolejce do łazienki.
Norweżka ociągając się, wstała z łóżka. Nie była rannym ptaszkiem, już raczej niedźwiedziem albo susłem, a leniwe, wakacyjne poranki tylko pogorszyły sprawę. W dodatku stanowczo nie mogła uznać pierwszej nocy w Hogwarcie za udaną. Patrząc w lusterko, nie zdziwiła się, że ma zapuchnięte oczy i jest jeszcze bardziej blada niż zwykle. Przygotowała na komodzie potrzebne na dzisiejszy dzień przybory oraz szatę, dbając o to, by niczego nie zapomnieć. Nauczyła się sprawdzać wszystko raz a porządnie, tak, by potem nie zaprzątać sobie tym głowy. Zerknęła na swój plan zajęć. Było na nim zielarstwo, opieka nad magicznymi stworzeniami, eliksiry i zaklęcia oraz uroki. Sporo jak na pierwszy dzień – pomyślała. Klara powiedziała jej, że będzie mieć tylko te przedmioty, z których dostała najlepsze oceny na egzaminie. Cieszyło ją, że nie będzie musiała uczyć się transmutacji. Bo do czego miałoby się to przydać? Niestety, musiała przyznać, że brak lekcji z obrony przed Czarną Magią był dla niej nie najlepszym rozwiązaniem. Pytania z tej dziedziny okazały się najtrudniejsze z całego testu. Gdyby tylko poświęciła jeszcze więcej czasu na naukę... teraz jest już za późno.
- Co tak wzdychasz? - zapytała Christiana, zaplatając długie włosy w warkocz. Miała na sobie szkolny mundurek, a na jej szyi wisiał żółto-czarny krawat. – Nie wyspałaś się?
- Nie do końca – odpowiedziała Villemo, zabierając z komody swoje ubranie. – Miałam koszmary. Nie stresuje cię ten pierwszy dzień? Mnie przewraca się w żołądku.
- Cześć, jak pierwsza noc? - zapytał. Pomimo radosnej miny, wyczuła w jego głosie troskę. Villemo przeszło przez myśl, że albo spał równie źle jak ona, albo wiedział o jej koszmarach... zaśmiała się w duchu z tak niedorzecznych myśli.
- Spałem jak dziecko, ale moi koledzy z pokoju narzekali na jakieś dziwne hałasy – odpowiedział tajemniczo.
Christiana wsunęła w niesforne kosmyki kilka spinek, usiadła koło Villemo i chwyciła ją za rękę. Była lodowata.
- Trochę stresuje, ale lubię podejmować nowe wyzwania. Poza tym mam ciebie, a razem jest zawsze raźniej. Masz wolną łazienkę.
- Dzięki – odpowiedziała Villemo z uśmiechem, wdzięczna za wsparcie koleżanki.
Wyszły z dormitorium jako ostatnie. Norweżka ukradkiem spoglądała w stronę pokoju chłopaków, sama nie zdając sobie sprawy z tego, co robi. Nagle drgnęła, czując dotyk na ramieniu. Odwróciła się natychmiast. Artur posłał jej szeroki uśmiech, na co Villemo poczuła ukłucie rozczarowania.
- Mogło być lepiej. W każdym razie nie zaspałam, a to już sukces. A jak u ciebie?
- Co ty nie powiesz - wykrzyknął jeden z Puchonów. – Chrapałeś jak smok!
- Wybaczcie gołąbeczki, ale zapomniałam różdżki! Zaraz wracam.
Blade policzki Villemo nabrały szkarłatu niczym najdojrzalsze owoce jabłoni. Po chwili, z pomocą kolegi, uwolniła się z guzikowego potrzasku.
W pokoju wspólnym rozległ się śmiech i przepychanki, przez które Artur wpadł wprost na stojącą przy kominku Villemo. Oboje polecieli na puchaty dywan, zderzając się głowami. Kolejna salwa śmiechu rozniosła się wkoło. Próbowali się pozbierać, ale guzik przy rękawie koszuli Artura wczepił się Villemo we włosy.
Nagle Christiana przeskoczyła nad nimi, kierując się z powrotem do dormitorium.
- Przepraszam Vill, nic ci nie jest? - zapytał, pomagając jej wstać.
- Wszystko w porządku, dzięki. Chociaż moja fryzura pewnie powiedziałaby coś innego. - Starała się ukryć zmieszanie za śmiechem. Domyślała się, że jej jasne, długie włosy, sterczą teraz na wszystkie strony.
- Jesteś piękna jak zawsze. Dobra ja lecę – powiedział Artur z lekkością, ruszając do wyjścia. – Chętnie bym już coś zjadł. Do zobaczenia! - Norweżka pomachała mu wesoło, a potem odetchnęła z ulgą, kiedy zniknął za stertą beczek.

Wszyscy Puchoni opuścili pokój wspólny, tylko Villemo czekała na koleżankę przy kominku. Płomienie leniwie tańczyły w jej zielonych oczach, ale serce wciąż niespokojnie szybko biło.
- Dobra, możemy iść – oznajmiła Christiana, machając energicznie różdżką, przywołując koleżankę do rzeczywistości. Podała koleżance szczotkę. - To dla ciebie.

Szły szybkim krokiem, opuszczonym korytarzem, prowadzącym do Wielkiej Sali. Villemo miała nadzieję, że ich wejście na śniadanie pozostanie niezauważone, mimo że najprawdopodobniej wszyscy uczniowie zdążyli już rozsiąść się wzdłuż potężnych stołów.
Christiana nagle stanęła jak słup soli, przytrzymując Villemo za ramię.
- Słyszałaś?
- Co takiego? - zapytała Norweżka, rozglądając się dookoła.
- Jakaś kłótnia. To chyba za tą ścianą – powiedziała szeptem Christiana i zaraz potem przyłożyła ucho do niewielkich, drewnianych drzwi.
- Co ty wyprawiasz?! - szeptem zawołała Villemo, próbując odciągnąć koleżankę. Ona też zaczęła coraz wyraźniej słyszeć rozmowę, ale nie miała zamiaru podsłuchiwać.
- Daj spokój, nikt nas nie zobaczy – powiedziała i przyłożyła do ust palec wskazujący, nakazując ciszę. - Słyszę wyraźnie głos Longbottoma, jestem ciekawa o co chodzi.
Ku przerażeniu Villemo, Christiana uchyliła lekko drzwi. Odetchnęła z ulgą, gdy nie zaskrzypiały.
- Nie pozwalaj sobie za dużo, Longbottom, wiesz dobrze, że możesz szybciutko stąd wylecieć!– powiedział surowy, kobiecy głos.
- Dyrektor McGonagall wyraźnie powiedziała, że jeśli sprawdzę się w Hufflepuffie, to w przyszłym roku mogę liczyć na Gryffindor. Dobrze pani wie, ile to dla mnie znaczy.
- Oj Longbottom, Longbottom, jaki ty jesteś naiwny. Gdyby ktoś chciał cię na tę posadę, już dawno byłbyś wśród Gryfonów. A jak widać, nie jesteś.
- Nie zrazi mnie pani. Nie wiem, jak to pani zrobiła, ale do ostatniej chwili to ja miałem być na pani miejscu. Nigdy nie uwierzę, że pani Dyrektor nagle zmieniła zdanie i wystawiła mnie do wiatru.
- Sugerujesz, że mógłbyś być lepszy ode mnie? To oczywiste, że moje doświadczenie i inteligencja przeważyły.
- Raczej spryt i dążenie po trupach do celu. Aż dziwne, że nie jest pani opiekunem Slytherinu.
- Jeszcze pożałujesz tych słów głupcze. Do widzenia!
- To Andromeda Hopkins! - wyszeptała przejęta Villemo, nie mogąc się już opanować, by nie słuchać. Christiana ponownie uniosła palec do ust.
Villemo i Christiana odbiegły od drzwi i w ciągu kilku sekund zniknęły za zakrętem. Dopiero na końcu korytarza przystanęły, by nabrać tchu.
- Długo szukałaś tej różdżki. - Artur zwrócił się do Christiany z zadziornym uśmiechem, ale sprawiał wrażenie podenerwowanego.
- Wszyscy się dziwili, że profesor Longbottom jest z Puchonami. Podobno od zawsze starał się o stanowisko opiekuna Gryffindoru, teraz już wiemy, dlaczego mu się nie udało – powiedziała Christiana, łapiąc krótkie oddechy.
Villemo czuła się nieswojo, że były świadkiem tej rozmowy. Z drugiej strony miała wrażenie, że coś istotnego się za tym kryło.
- Ta Andromeda to straszny człowiek – podsumowała Norweżka. - Najwyraźniej go wygryzła i w dodatku zrobiła to nieuczciwie. Współczuję Gryfonom takiego opiekuna.
Wielka Sala tętniła życiem. Uczniowie, podzieleni na swoje domy, zajmowali miejsca przy czterech, długich, uginających się od jedzenia stołach. Nikt z nauczycieli nie zwrócił uwagi na dwie Puchonki, przekradające się do swoich miejsc. Villemo ze zdziwieniem odkryła, że miejsce obok Artura jest puste, tak jakby czekało na nią. Ona jednak, z jakiegoś powodu, wcale nie miała ochoty obok niego usiąść. To śmieszne – zganiła siebie w duchu i zajęła miejsce obok chłopaka.
- Tak wyszło, jestem straszną bałaganiarą – odpowiedziała Christiana, udając nonszalancję. Dokładnie w momencie, kiedy sięgała po ogromnego bajgla, naprzeciwko nich usiadł Patrik, posyłając Villemo półsekundowe spojrzenie. Norweżka poczuła skurcz w żołądku. Artur przyglądał im się przez chwilę, a jego uśmiech powoli gasł.
Patryk spojrzał na niego spod byka i przez nieskończenie długi czas patrzyli na siebie złowrogo, dopóki Christana nie podsunęła Arturowi pod nos półmisek z naleśnikami.
- Musisz spróbować, są przepyszne!
- A oto kolejny spóźnialski – powiedział do Patrika, nie ukrywając agresji w głosie. – Ty też coś zgubiłeś?
W tym momencie Villemo poczuła delikatny, ale szczypiący w nozdrza zapach zgnilizny. Woń przypominała jej przegniłe drewno oraz...śmierć? Natychmiast odeszła jej ochota na jedzenie. Dyskretnie powąchała swoją szatę, obawiając się, że nasiąknęła wilgocią w podróży do szkoły. Z ulgą stwierdziła, że to nie ona jest źródłem zapachu. Już miała pytać Christianę, czy coś czuje, ale woń zniknęła tak nagle, jak się pojawiła. Dziwnie się zaczął ten dzień – pomyślała Villemo i ostatecznie skusiła się na truskawkowy pudding.

Po śniadaniu uczniowie zaczęli rozchodzić się do poszczególnych klas, więc Villemo rozstała się zarówno z Christianą, jak i Arturem, którzy razem poszli, o ironie, na lekcję Obrony przed Czarną Magią. Patrik też gdzieś zniknął, ale nie miała pojęcia, na jakie zajęcia poszedł. Samotnie więc ruszyła na błonia szkoły, kierując się w stronę podłużnych pomieszczeń, przypominających szklarnie.
Zielarstwo było przedmiotem, który najbardziej ją ciekawił. Od dziecka miała okazję uczyć się od swoich rodziców sztuki uprawiania i wykorzystywania takich roślin jak serdecznik pospolity, dziurawiec czy belladona. W ich domu mieściła się pokaźnych rozmiarów biblioteczka, zawierająca wiele ksiąg związanych z zielarstwem. Villemo niektóre czytała z ciekawości, po inne sięgała w konkretnych przypadkach, aby wykorzystać je w praktyce. Zawsze sądziła, że na ten temat wie sporo i mało co może ją zaskoczyć. Aż do dzisiaj.

Cieplarnia, w której odbywały się zajęcia, od podłogi po sufit porośnięta była roślinnością, której Villemo nigdy nie widziała na oczy. Kształty liści, kolory owoców, sposób poruszania się łodyg i pnączy, zapachy oraz dźwięki były dla niej czymś zupełnie niespotykanym. W pomieszczeniu panował wilgotny klimat, a jego koniec spowijał tajemniczy mrok. Villemo była pewna, że coś w tym miejscu się poruszało. Poczuła dreszcz na karku, przypominając sobie swój sen.
Profesor Longbottom przywitał uczniów bladym uśmiechem. Poprosił, aby każdy założył na siebie dodatkową, ochronną szatę oraz miał przygotowane w zasięgu ręki różdżkę. Villemo zauważyła, że jest nieco zdenerwowany, co ją wcale nie dziwiło. Rozmowa, którą podsłuchały, z całą pewnością nie była poranną dyskusją przy kawie.
- Ciekawe, po co komu różdżki na zielarstwie? Będziemy walczyć z paprociami?- zapytał prześmiewczym tonem jeden z Gryfonów. Wraz z kolegami zaczęli niedyskretnie rechotać, skupiając na sobie uwagę wszystkich uczniów.
Profesor Longbottom poczekał, aż się uspokoją i wyjaśnił pozornie spokojnym, ale stanowczym tonem:
- Dzisiaj nauczymy się poskramiać jedne z niebezpieczniejszych roślin, spotykanych w świecie czarodziejów. – Wskazał palcem na zaciemniony kąt cieplarni. - Diabelskie Sidła.
Uczniowie wydali ciche westchnienie. Większość nie spodziewała się tego typu lekcji, ale ci, którzy zdążyli już nieco poznać profesora Neville’a wiedzieli, że woli uczyć obrony, a nawet czasem walki, niż tego, w jaki sposób przesadzać rośliny.
- Kto mi powie, czym charakteryzują się Diabelskie Sidła? - zapytał. Szybko zgłosiła się czarnowłosa Ślizgonka, w której Villemo rozpoznała Dziewczynę Anime – Penelopę.
- Jest to rodzaj byliny, lubiącej ciemne i wilgotne miejsca. Wyglądem przypomina gąszcz macek o potężnej sile. Diabelskie Sidła mogą oplatać się wokół swojej ofiary, doprowadzając nawet do jej śmierci.
- Bardzo dobrze, Slytherin otrzymuje pięć punktów.
Penelopa dumnie uniosła głowę i przybiła piątkę swoim koleżankom. Wtórowało temu buczenie od strony Gryfonów oraz ciche jęki zawodu pozostałych uczniów. Pomimo iż wyglądała jak nadęta snobka, Villemo musiała przyznać, że Dziewczyna Anime jej zaimponowała.
Dobrze dzieciaki, szkoda czasu. Ustawcie się w kolejce wzdłuż stołu i przygotujcie różdżki. Czas na nieco praktyki.
Uczniowie zaczęli tłoczyć się i przepychać. Jedni chcieli być pierwsi, inni wręcz przeciwnie. Villemo było na rękę, że znalazła się prawie na samym końcu. Profesor Longbottom podszedł tymczasem na tyły cieplarni, podniósł z podłogi długi, solidny kij i wcisnął go w ciemny kąt. Natychmiast oplotło go coś ciemnego i mięsistego, niczym stado węży.
- Waszym zadaniem jest uwolnić kij z uścisku Diabelskich Sideł. Posłuży nam do tego następujące zaklęcie. Powtórzcie za mną, Incendio Impedimenta.
- Incendio Impedimenta! – powiedział chór głosów.
- Świetnie. Będę wam to zaklęcie przypominał, bo jest dosyć trudne – tłumaczył profesor. - Jego efektem jest wyczarowanie z różdżki niebieskiego płomienia. Ma on niezwykłą cechę, a mianowicie nie parzy osoby, która go wyczarowała, a jednak sprawia, że inne rzeczy w jego obrębie się palą. Ale uwaga! Nie dotykamy tym płomieniem roślin. Nie chcemy ich skrzywdzić – dodał nieznającym sprzeciwu głosem. - Macie jedynie wyczarować ten płomień. Następnie używacie zaklęcia Lumos, które jest tak proste, że zapewne każdy je znał, zanim przyszedł do Hogwartu. Światłem, które wystrzeli z naszej różdżki, odstraszymy Diabelskie Sidła w kąt, uwalniając kij. Czy wszystko jasne?
Wszyscy pokiwali głowami na znak, że zrozumieli.
Po tej instrukcji Logbottom zaprezentował uczniom zaklęcia, bezproblemowo uwalniając kij z żelaznego uścisku pnączy.
- Pamiętajcie, że w przypadku prawdziwego niebezpieczeństwa, najlepiej użyć jedynie błękitnego ognia, które daje nam niemal stuprocentową szansę na skuteczną obronę. No dobrze, dość tego gadania. Komu się uda odstraszyć Sidła, otrzyma 20 punktów dla domu. Zaczynamy!
Po tych słowach odszedł na bok i podał kij pierwszej osobie z kolejki. Villemo obserwowała, jak dobrze idzie niemal każdemu z nich. Na przemian to ukazywał się błękity płomień, to łuna bardzo jasnego światła, sprawiając, że Diabelskie Sidła cofały się skurczone w kąt. Nawet jeśli ktoś zapomniał formułki lub źle ją wypowiedział, profesor za każdym razem cierpliwie pomagał. Faktycznie nie wydaje się to takie trudne – pomyślała Villemo i widząc, że zbliża się jej kolej, sięgnęła pod płaszcz po swoją różdżkę. Nie było jej tam.


Rozdział XII

"Pnącza, moc i intryga"


W szklarni było dosyć gorąco, ale w momencie, kiedy Villemo odkryła, że nie ma różdżki, powietrze osiągnęło temperaturę wrzenia. W ciągu kilku sekund jej twarz nabrała rumieńców, dłonie stały się mokre od potu, a całe ciało pokryła gęsia skórka. Przełykała niespokojnie ślinę zastanawiając się, gdzie mogła zgubić różdżkę oraz co powie, kiedy będzie musiała użyć zaklęcia na Diabelskich Sidłach. Przed nią były tylko trzy osoby, za chwilę stanie się pośmiewiskiem całej grupy i zapewne Hufflepuff otrzyma przez nią minusowe punkty.
Doprawdy pięknie się zaczął ten nowy dzień – pomyślała z łzami w oczach. Być może inny uczeń nie przejąłby się tą sytuacją, ale ambicja Villemo niemal miażdżyła jej poczucie wartości.
Dwie osoby.
Ledwo mogła oddychać, ale słowa, które padły z ust profesora, sprawiły że nogi się pod nią ugięły, ze szczęścia.
- No niestety czas nam się skończył. Na następnych zajęciach zaczniemy od tego samego ćwiczenia i wtedy poćwiczycie – zwrócił się nieco przepraszającym tonem do Villemo i dwóch chłopaków z Gryffindoru. - Prosiłbym, żebyście poczekali chwilę. Pozostałym dziękuję za zajęcia, widzimy się jutro.
Norweżka wyraźnie wyczuła w jego głosie podenerwowanie. Z roztargnieniem przeczesywał włosy palcami. Niemal czuła zapach jego stresu i przyszło jej do głowy, że może mieć to związek z jego rozmową z Andromedą.
Profesor wyczarował wiązkę światła, która utworzyła na podłodze dosyć szeroką kreskę. Ten magiczny „szlaban” trzymał Diabelskie Sidła w ciemnym kącie.

Uczniowie wyszli na błonia, a do środka szklarni wpadło rześkie powietrze z zewnątrz. Longbottom omiótł wzrokiem pomieszczenie i z niesmakiem pokręcił głową. Wszędzie walały się porozrzucane stroje ochronne, a stół był zawalony słoikami, sadzonkami, doniczkami i pergaminami. Westchnął, rozwinął rękawy koszuli i próbował ją doprowadzić do porządku, wygładzając i równo umieszczając w spodniach. Chwycił swój płaszcz i zwrócił się do trójki uczniów, którym kazał zostać.
- Słuchajcie, mam pilne spotkanie w pokoju nauczycielskim, chciałbym żebyście tu posprzątali. Jako jedyni nie otrzymaliście dzisiaj punktów dla domu, więc każdy dostanie po dziesięć za tą robotę.
Villemo i Gryfoni kiwnęli na znak, że rozumieją i chwilę później drzwi za profesorem się zamknęły.
- No dobra, my spadamy, chrzanić punkty – powiedział jeden z chłopaków, szczerząc się we wrednym uśmiechu.
Villemo tak to zaskoczyło, że nieładnie otworzyła usta. Zaraz jednak ogarnął ją gniew i zanim Gryfoni wyszli, zagrodziła im drogę.
- Chwila! Chyba nie myślicie, że sama to wszystko posprzątam, przecież zajmie mi to wieki!
Chłopcy zarechotali jak żaby – Czyżby mądra Puchonka zapomniała zaklęcia sprzątającego? Oj oj oj.
Ich bezczelność działała na Villemo odpychająco, odsunęła się od drzwi, aby już więcej na nich nie patrzeć. Wybiegli ze szklarni w radosnych podskokach, a ich śmiech było słychać przez całą polanę prowadzącą do zamku. Zatrzasnęła za nimi drzwi, aż zadzwoniły szyby w ścianach.
Villemo została sama. Oczywiście pamiętała zaklęcie sprzątające, ale co z tego, skoro nie miała przy sobie różdżki. Od razu wzięła się za wieszanie na hakach ochronnej odzieży kalkulując, że zrobienie względnego porządku zajmie jej jakieś dziesięć minut. Uwijała się jak w ukropie i jak u większości kobiet jej myśli wciąż wędrowały do spuszonych od wilgoci włosów. Układając słoiki na półkach, zastanawiała się, gdzie mogła zostawić różdżkę. Na pewno miała ją, wychodząc z pokoju, oraz kiedy siadała do stołu w Wielkiej Sali. Różdżka kuła ją w udo, więc ją przesunęła bardziej do tyłu, najprawdopodobniej właśnie wtedy musiała jej wypaść. A więc będzie musiała tam wrócić, chociaż pewnie ktoś już ją stamtąd zabrał. Na pewno szybko ustalono, do kogo należy i będzie musiała odebrać ją od nauczyciela. Jaki wstyd!

Odstawiła ostatni słoik na półkę i już miała sięgnąć po papiery, gdy nagle otoczenie się zmieniło. Długie cienie, które do tej pory rzucała na stół, zniknęły jakby ktoś zgasił światło. Zrobiło się dużo ciemniej, a cichy szelest roślin, który towarzyszył przez cały czas, odkąd weszła do szklarni, ucichł. Villemo poczuła na karku dreszcz. Coś było nie tak, czas zdawał się zatrzymać, otoczenie jakby wstrzymało oddech. Rozejrzała się po pomieszczeniu i kiedy jej wzrok padł na ciemny kąt, zrozumiała co się stało. Zgasła linia, którą wyczarował profesor. Zanim zdążyła chociażby pomyśleć jak uciec, wystrzeliła w stronę jej nóg długa, ciemna macka. Villemo krzyknęła, a pnącze w ułamku sekundy okręciło się wokół jej kostki, zwalając na podłogę. Towarzyszył temu potężny huk, ale wiedziała, że nikt nie mógł tego usłyszeć. Diabelskie Sidła zaczęły wciągać ją w kąt, z taką łatwością, jakby była lekką, szmacianą lalką. Próbowała łapać się wszystkiego co popadnie, stołu, szafek, krzeseł, nawet roślin. Drapała paznokciami w podłogę, mając złudne przekonanie, że jakimś cudem się jej przytrzyma. Nic nie pomagało. Kopała drugą nogą w mackę, kalecząc sobie łydkę, ale ta tylko mocniej się na niej zacisnęła. Z przerażeniem zobaczyła, że z kąta powoli wysuwają się kolejne pnącza, jakby TO COŚ wiedziało, że nie musi się spieszyć. Że i tak dziewczyna nie ma już szans.
Villemo krzyknęła po raz kolejny, zapierając się wolną nogą i odrzucając głowę do tyłu.
- Puszczaj ty cholerny chwaście!
Wiedziała, że musi się skupić, ale strach odbierał jej rozsądek. Serce waliło jak młotem, czuła je niemal w gardle, dławiło ją jak piłka do ping-ponga. Brakowało jej tlenu, bo ze strachu oddychała szybko i płytko. Muszę się uspokoić, bo zaraz zemdleję – pomyślała, chociaż myślenie przychodziło jej z trudem. Przestała wierzgać nogami i wzięła głęboki oddech. Poczuła, że macki nieco zwolniły, ale nie na tyle by mogła się wyrwać. Bała się, że jak szarpnie nogą, zakleszczą się na niej na dobre. Nie wciągały jej jednak już w tak szaleńczym tempie, więc miała chwilę, by się zastanowić. Diabelskie Sidła boją się światła, ale nie mam skąd go wziąć – myślała Villemo. – Nie ma tu lampy, latarki, a światło z okien nie dociera do ciemnego kąta w którym „mieszka” ta roślina. Nie miała też w zasięgu rąk żadnego przedmiotu, którym mogłaby wybić szybę. Z paniką zauważyła, że jej nogi zniknęły w czarnej otchłani i zaraz poczuła na nich gąszcz oślizgłych macek.
- Nie! - Wrzasnęła i szarpnęła ciałem. Pnącze zasyczało jak kłębowisko grzechotników i pociągnęło ją ze zdwojoną siłą. Villemo poczuła uderzenie adrenaliny i bolesne mrowienie pod skórą. Nie zastanawiając się nad tym co robi, wysunęła do przodu ręce, kierując dłonie w stronę sideł. Zapragnęła wyrzucić z siebie całą złość, napięcie, strach, wszystko to, co ją napędzało do działania, całą energię, którą mogłaby się obronić. I nagle z jej dłoni wydobył się snop światła. Villemo miała zamknięte oczy i nie zdawała sobie sprawy z tego, że uwolniła tę moc, kierując ją prosto na swojego wroga. Usłyszała przeraźliwi syk, poczuła że jej nogi są wolne i otworzyła zdumiona oczy. Jej skóra błyszczała, ale główne źródło światła skupiło się na dłoniach, które wysyłały w stronę Diabelskich Sideł oślepiającą łunę. Błyskawicznie podkuliła nogi pod siebie i nie opuszczając rąk, wstała chwiejnym krokiem. Czuła ból niemal w całym ciele, ale powoli uważając, by się nie potknąć o poprzewracane słoiki, kierowała się do drzwi. Diabelskie Pnącze wiło się i syczało, wciskając się w kąt, nie mogło znieść światła, które Villemo wyczarowała.
Żeby otworzyć drzwi i wydostać się ze szklarni, musiała na ułamek sekundy przerwać kontakt. Czy zdąży wyjść, zanim pnącza wystrzelą i ponownie pochwycą ją w żelaznym uścisku? Nie była tego pewna, ale musiała spróbować. Cofnęła się już całkiem pod drzwi i poczuła klamkę na swoim biodrze. Teraz albo nigdy. Opuściła ręce, jednocześnie się odwiercając i słysząc przeraźliwy gwizd pędzącej, oślizgłej macki. Zatrzasnęła za sobą drzwi dokładnie w momencie, kiedy Sidła z całym impetem w nie uderzyły. Ona jednak była już po drugiej stronie.

Odeszła kilka kroków i osunęła się na mokrą trawę. Chłód rosy przyniósł ulgę na krwawiące rany, ale rozorane niemal do kości łydki, paliły żywym ogniem. Za plecami słyszała, jak pnącza szaleńczo obijają się o ściany szklarni wściekłe, że utraciły swoją zdobycz.
Villemo, klęcząc na trawie, spojrzała na swoje dłonie. Czy to się wydarzyło na prawdę? Zadarła głowę w stronę nieba i zawiesiła wzrok na dwóch czarnych ptakach krążących nad jej głową. To chyba kruki – pomyślała. Zataczały koła coraz niżej i niżej, ale widziała je coraz mniej wyraźnie. Z każdą sekundą stawały się coraz bardziej rozmytą plamą na tle pochmurnego nieba, aż wreszcie zapadła ciemność.

Obudziła się w skrzydle szpitalnym. Leżała pod białą kołdrą, ręce miała położone na wierzchu a dłonie obandażowane. W głowie jej szumiało, a w ustach miała sucho jakby jadła piasek. Po pokoju krążyła pielęgniarka, pani Rowley, ubrana w długi biały kitel ze spiczastym kapturem leżącym na placach. Kobieta stała do Villemo plecami, więc nie zauważyła, że dziewczyna usiadła na łóżku. Kiedy Norweżka zobaczyła swoje nogi, jęknęła tak głośno, że pielęgniarka momentalnie się odwróciła.
- Nie wolno jeszcze wstawać! - krzyknęła i siłą położyła dziewczynę z powrotem do łóżka,
szczelnie owijając kołdrą.
- Poleżysz kochana jeszcze z dwa dni, wierz mi, nie ustałabyś teraz o własnych siłach.
Villemo miała przed oczami ogromne, sinozielone krwiaki, które zobaczyła na swoich nogach, więc wiedziała, że ta kobieta nie przesadza.
- Przepraszam, jak się tu znalazłam? - zapytała do pleców pielęgniarki, gdyż ta już odeszła do stolika naprzeciwko.
- Znalazł cię profesor Longbottom. Całe szczęście, że po zebraniu wrócił do szklarni, inaczej leżałabyś na polanie do następnej przerwy – odpowiedziała kobieta, mieszając w fiolce jakiś fioletowy napój.
Villemo próbowała sobie przypomnieć, co się stało po tym, jak uciekła ze szklarni, ale przed oczami miała tylko dwa ogromne, czarne ptaki. Spojrzała na swoje dłonie.
- Czemu mam bandaże? - zapytała, unosząc ręce.
- Poparzenie drugiego stopnia. Nie wiem, co się stało w tej szklarni, ale na ten temat na pewno będziesz rozmawiać z panią dyrektor. Mnie nic do tego. Lepiej oszczędzaj siły.
Villemo przełknęła ślinę na wspomnienie tego, co zaszło. Gdy zamknęła oczy, zobaczyła wijące się w kącie pnącza. Szybko je otworzyła i wyjrzała przez okno. Słońce zaczęło zachodzić za obrys lasu, barwiąc świat na pomarańczowo. Byłoby to romantyczne, gdyby nie okoliczności, w jakich się znalazła.

Następnego dnia rano Villemo czuła się na tyle dobrze, również psychicznie, by mogła opowiedzieć, co się wydarzyło w szklarni. Dyrektor Minerwa McGonagall wysłuchała cierpliwie relacji, co jakiś czas wysoko unosząc brwi. Z jej poczerwieniałej twarzy można było wyczytać duże poruszenie, oczywiste było, że sprawa jest bardzo poważna. Zdrowie i życie ucznia zostało zagrożone w jej szkole, to nie mogło odbić się bez echa. Nie skomentowała w żaden sposób tego, w jaki sposób Villemo udało się unieszkodliwić Diabelskie Sidła, ale dziewczyna miała wrażenie, że Dyrektorka jej nie uwierzyła. Norweżka poczuła się strasznie głupio, a było jeszcze gorzej, kiedy Minerwa McGonagall oddała jej różdżkę. Nie oszczędziła przy tym wykładu na temat tego, jak ważny jest ten przedmiot dla czarodzieja. Lepiej już nie mieć dłoni, niż różdżki - tłumaczyła.
Po południu przyszła w odwiedziny Christiana. Przyniosła worek z deserem i razem zjadły w milczeniu. Pielęgniarka, mimo powierzchownej surowości udawała, że nie widzi co dziewczyny robią, a nawet wyszła na chwilę z pokoju, by dać im trochę prywatności.
- Jak się czujesz? - zapytała Christiana, starając się, żeby jej głos brzmiał normalnie. Tymczasem wewnętrznie była wzburzona, od kiedy dowiedziała się, co się stało. Norweżce nie umknęło, że głos przyjaciółki się delikatnie załamał. Poczuła wzruszenie, ale nie chciała by Christiana się zamartwiała z jej powodu.
- Dobrze, szybko dochodzę do siebie. Pani Rowley powiedziała, że jutro mogę wrócić do zajęć.
Ona ma serio niesamowicie skuteczne mikstury!
Christiana rozpromieniła się na chwilę i zaraz potem spochmurniała. Nerwowo splotła palce, a policzki jej nagle poczerwieniały.
- Profesora Longbottoma zawieszono – powiedziała nagle łamiącym się głosem.
- Żartujesz? Czemu?
Villemo wiedziała, że pytanie jest naiwne. Było pewne, że za to, co się wydarzyło, odpowiedzialność poniesie Neville. Miała jednak cichą nadzieję, że jakoś się z tego wyplącze. Nie winiła go za ten wypadek...nieszczęśliwy wypadek, tak to sobie właśnie tłumaczyła.
- Sama wiesz, jak to wygląda – tłumaczyła Christiana. - Jego obowiązkiem było zabezpieczenie szklarni. To na niego spada odpowiedzialność za to, że Diabelskie Sidła cię zaatakowały. Bardzo mi przykro, że cię to spotkało, ale szkoda mi też profesora. Okropna sprawa!
Villemo poczuła ukłucie winy. Może to ona zrobiła coś nie tak, kiedy sprzątała szklarnię i przez to światło zgasło? Trudno było jej uwierzyć, że tak doświadczony czarodziej jak Neville Longbottom mógł źle wyczarować zaklęcie.
- Na jak długo jest zawieszony? - zapytała przygnębiona.
- Na pewno do momentu, aż nie wyjaśnią co się właściwie stało. Ministerstwo Magii przeprowadzi w tym zakresie dochodzenie. Mówi się, że ta sprawa jest podejrzana.
Zaciekawiona Villemo usiadła wyżej na posłaniu.
- Co masz na myśli?
- To, że wiele wskazuje na to, że mógł ktoś inny maczać w tym palce – szepnęła Christiana, bojąc się, że pielęgniarka usłyszy. - Profesor twierdzi że to niemożliwe, żeby zaklęcie samo zniknęło, musiał ktoś je zneutralizować. Andromeda Hopkins oczywiście stanowczo protestowała takiej opcji. Strasznie się uwzięła na profesora. Wręcz było widać, że jest jej na rękę się go pozbyć.
- Ciekawe, skąd ty to wszystko wiesz? - zapytała Villemo, chociaż domyślała się odpowiedzi.
Christiana uśmiechnęła się pod nosem.
- Słyszałam to i owo...w tej szkole są strasznie cienkie drzwi, nie wiesz o tym?
- Tak, zdążyłam już zauważyć.
Villemo nie umknęło uwadze, jak bardzo przyjaciółka przeżywa tą sytuację. Zrozumiała, że szczęście Christiany zależy w dużej mierze od tego, jak potoczą się losy ich profesora. I chociaż marzenia jej przyjaciółki dalekie były od spełnienia, to zasługiwała na wsparcie i pocieszenie dużo bardziej niż sama Villemo. Niektóre rany się goją szybko, a inne wcale, szczególnie te sercowe.
Dziewczyny zjadły resztę deseru w milczeniu, każda pogrążona w swoich myślach. Villemo pierwsza powiedziała na głos to, o czym myślały obie:
- Sądzę, że to robota Hopkins. Ta wiedźma zrobi wszystko, by się pozbyć Nevilla Longbottoma. Albo ona go wrobiła, albo nie nazywam się Lind z Ludzi Lodu!

Rozdział XIII

"Podziały Błotoryj i las"


Następnego ranka Villemo obudziła się wypoczęta i pełna sił. Po krótkiej kontroli, pani Rowley wręcz nakazała jej wracać na zajęcia. Dzień zapowiadał się koszmarnie upalny, słońce grzało w mury zamku mimo bardzo wczesnej pory. Villemo żwawo wyskoczyła ze szpitalnego łóżka i już po kwadransie witała się z Puchonami w Pokoju Wspólnym. Opowiedziała zwięźle, jak się czuje oraz dowiedziała się mniej więcej, co ją ominęło.
Niestety, pomimo że wszyscy miło ją przywitali, nastroje były ponure. Trudno było pogodzić się Puchonom z brakiem opiekuna, szczególnie, że darzyli Nevilla ogromną sympatią i poważaniem.
Christiana była najbardziej przejęta. Gorączkowo tłumaczyła Villemo, czego dowiedziała się podsłuchując pod pokojem nauczycieli.
- Profesor jest zawieszony i grozi mu zwolnienie z funkcji opiekuna. Z tego, co zrozumiałam, to raczej nie wyrzucą go całkowicie ze szkoły, ale jego reputacja wisi na włosku.
Villemo na szybko przepisywała brakujące notatki z lekcji i ciężko jej było skupić się na tym, co mówi przyjaciółka. Musiała w końcu odstawić pergaminy, żeby uczestniczyć w rozmowie.
- Myślisz, że są szanse, że jednak nie poniesie za to odpowiedzialności? - zapytała Norweżka, zbierając notatki z komody stojącej przy łóżku.
Christiana krążyła po dormitorium, przygrywając paznokieć. W końcu spojrzała Villemo prosto w oczy i powiedziała przyciszonym głosem.
- McGonagall uważa, że coś jej w tym wszystkim nie pasuje i że ktoś musiał maczać w tym palce. Andromeda zarzuciła jej stronniczość, a dyrektorką na to...
Villemo już nie słuchała. Pergaminy wypadły jej z rąk i lekko opadły na podłogę. Czy mogła to być prawda? To by oznaczało, że ktoś bardzo źle jej życzy. Przełknęła ślinę.
- Skąd takie przypuszczenia?
Dziewczyny zaczęły zbierać porozrzucane notatki. Każdej z nich trzęsły się ręce, chociaż z nieco innego powodu.
- Nie powiedziała wprost, ale przecież to właściwie oczywiste - uniosła się Christiana. - Profesor nigdy by nie zaniedbał naszego bezpieczeństwa, w dodatku jest doskonałym czarodziejem. McGonagall powiedziała, że zbada sprawę, a zaczną od twojego przesłuchania.
Villemo spodziewała się tego, mimo to coś w jej żołądku zrobiło fikołka. Poczuła się zmęczona tymi wszystkimi informacjami, a agresywna postawa Christiany tylko pogłębiała ten stan.
- Na pewno za niedługo wszystko się wyjaśni i profesor do nas wróci. - Villemo powiedziała to, by pocieszyć przyjaciółkę, ale sama też miała taką nadzieję. Była pewna, że lepszego opiekuna niż Neville Longbottom próżno szukać.

Śniadanie w Wielkiej Sali jak zawsze było obfite i sycące. Villemo jednak trudno było jeść widząc kątem oka, że Patryk cały czas się jej przygląda. Był jak zwykle ubrany w czarną koszulę z długim rękawem i Villemo zastanawiała się, jak wytrzymuje w takim upale.
- Jak się czujesz? - zapytał tak nagle, że aż lekko podskoczyła. Zawsze, kiedy słyszała jego głos, a zdarzało się to rzadko, czuła mrowienie w podbrzuszu. Teraz też tak było.
- Dobrze, dziękuję — odpowiedziała, patrząc w swój talerz. Czuła zakłopotanie i bardzo starała się, żeby nie było tego po niej widać. Niestety, jej szybko czerwieniejące policzki zdradzały zbyt wiele.
- To dobrze. Miałaś szczęście tym razem — oznajmił w taki sposób, że Villemo przeszedł dreszcz po plecach — Następnym razem lepiej pilnuj różdżki.
Villemo ciężko przełknęła powietrze. Dałaby sobie rękę uciąć, że zabrzmiało to, jak ostrzeżenie. Musiała przyznać, że ten chłopak działaj na nią paraliżująco. Nie była tylko pewna, czy w pozytywnym, czy w negatywnym znaczeniu tego słowa. Zetknęła na Christianę, ale przyjaciółka była pochłonięta rozmową z Arturem. Sięgnęła ręką do tyłu, upewniając się, że różdżka jest na swoim miejscu, przytwierdzona do paska spódnicy. Wyczuła ją i uspokoiła się nieco.

- Jaką masz pierwszą lekcję? - zapytała Christiana, dojadając bułkę z dżemem. Szły szybko korytarzem, mijając kamienne posągi żołnierzy, ruszające się obrazy oraz innych uczniów.
- Opiekę nad Magicznymi Stworzeniami. A ty?
- Eliksiry, straszna nuda. Ledwo dałam radę napisać zadanie domowe. Wyobraź sobie rozprawkę na temat najpopularniejszych składników dodawanych do najpopularniejszych eliksirów. Brzmi jak stracony czas — jęknęła Christiana — Wejdziemy do łazienki, okej?
- Pewnie, mamy jeszcze chwilę — przytaknęła Villemo, więc skręciły w boczny korytarz. W momencie, kiedy Christiana chwyciła za klamkę, drzwi toalety gwałtownie się otworzyły i wyszły z niej trzy Gryfonki, przepychając się i śmiejąc złośliwie.
- Patrzcie, jak łazicie! - krzyknęła za nimi Christiana — bezczelne, chodzą jak święte krowy.

Villemo nie odezwała się, gdyż doskonale znała jedną z tych Gryfonek. Weszły do ubikacji i stanęły jak wryte. Po podłodze, od kabin po umywalki, były porozrzucane kartki, a wśród nich klęczała Penelopa. Chociaż próbowała włosami zakryć twarz wiedziały, że płakała. Nerwowo starała się pozbierać swoje rzeczy, ale dziewczyny zdążyły zauważyć, co znajduje się na kartkach.
- Cześć, pomożemy ci — zaproponowała Villemo i zaczęły zbierać w trójkę rozrzucone kartki. Z każdej z nich patrzył ładnie narysowany chłopak, bardzo podobny do Artura.
- Nie trzeba, sama to zrobię — powiedziała nerwowo Penelopa i wyrwała Villemo i Christianie rysunki. Była roztrzęsiona, a płacz dławił ją w gardle.
Villemo ścisnęło się serce, gdyż łatwo było się domyślić, co tu zaszło. Te Gryfonki były podłe. Najgorsze było jednak to, że brała w tym udział jej kuzynka.
- Penelopo, uspokój się, chcemy pomóc.
Christiana pokazała palcem na bardzo dokładny i staranny portret Artura.
- Pięknie rysujesz — powiedziała z uznaniem — a to, że rysujesz naszego kumpla, pozostanie tajemnicą, obiecujemy.
Penelopa spojrzała na dziewczyny podejrzliwie, ale widząc ich szczere twarze uspokoiła się, a po chwili uśmiechnęła.
- Dziękuję, chociaż one i tak wszystkim powiedzą, tacy już są, złośliwi i perfidni.

Penelope miała na myśli nie tylko Klarę i jej koleżanki, ale i wszystkich Gryfonów. Villemo przypomniała sobie jak jej kuzynka narzekała na Slytherin, tymczasem okazało się, że to dom lwa jest najbardziej przebiegły i podły. Sama przekonała się o tym na własnej skórze, po lekcji zielarstwa. Bardzo możliwe, że to Andromeda miała na nich taki wpływ, widać było, że ta kobieta jest jak dyktator, który nie liczy się z innymi. Gryffindor miał najgorszy przykład, na jaki mógł w Hogwarcie trafić.
Dziewczyny pozbierały wszystkie kartki i wyszły razem z toalety.
- Musimy się pospieszyć, mamy dwie minuty — zauważyła Christiana.
Penelopa zwróciła się do Villemo.
- Mamy razem Opiekę, to jest dosyć daleko od zamku, ale znam drogę.
Villemo Odetchnęła z ulgą, sama szukałaby tego miejsca godzinami.
- Ratujesz mi skórę! Lećmy.
Dziewczyny pożegnały się z Christianą i wybiegły z zamku.

Droga faktycznie była długa i skomplikowana. Musiały okrążyć zamek od wchodu, zbiec po błoniach na sam skraj lasu i iść wzdłuż muru kilkadziesiąt metrów. Tuż za zakrętem Penelope nagle przystanęła.
- Nie gniewaj się, ale wolałabym żebyśmy nie podeszły tam razem. Dziękuję za to, co zrobiłyście, ale moje koleżanki...
- Spoko, rozumiem — przerwała jej Villemo, bo faktycznie dobrze wiedziała o co chodzi. - Idź, poczekam tu minutkę.
Penelope uśmiechnęła się z wdzięcznością i pobiegła dalej.

Villemo musiała przyznać, że niezwykła z niej dziewczyna. Inteligentna, utalentowana plastycznie, do tego ładna i jak się okazało potrafi być sympatyczna. Szkoda tylko, że różnice w poszczególnych domach są tak wielkie, że kolegowanie się z kimś innym jest uznawane za wstyd lub zdradę. Może lepiej byłoby znieść te podziały i stać się jednym, wielkim domem czarodzieji? Domem Hogwartu? Bez tych rywalizacji, chorych ambicji i gier nie fair?

Villemo otrząsnęła się z myśli, zdając sobie sprawę, że lekcja już się zaczęła. Wyszła za róg muru i zobaczyła grupkę uczniów stojących na polanie, w pewnej odległości od niedużego, zarośniętego zbiornika. Z tłumu wyróżniał się nauczyciel, któremu uczniowie sięgali ledwie do pasa. Villemo wiedziała, że nazywa się Hagrid i że jest po części olbrzymem. Wszystko z resztą na to wskazywało. Pod bujną grzywką, spoglądały łagodne oczy, co przypominało Villemo wyraz twarzy Tengela Dobrego, jej przodka. Widziała jego portret w muzeum Ludzi Lodu i zdecydowanie Hagrid mógłby uchodzić za jego wnuka lub prawnuka. Tak samo wielki, z grzywą potarganych włosów, szerokim nosem i delikatnym spojrzeniem. Villemo poczuła wzruszenie na wspomnienie tak wspaniałej osobowości, jak Tengel Dobry.
- Dzień dobry — przywitała się z nauczycielem i stanęła obok innej Puchonki.
- Dobry, dobry — odpowiedział Hagrid basowym głosem — Tak jak mówiłem, dzisiaj poznacie jedyne Fantastyczne zwierzę, które żyje tej okolicy — mówiąc to, kłos mu się lekko załamał.
- Spójrzcie tam.
Hagrid wskazał ręką na niewielkie bajoro, kilkanaście metrów dalej. Przypominało właściwie bagno, gdyż wodę miało zielonkawą i gęstą od glonów i szlamu. Wokół niego rosły gęste krzaki i niewielkie drzewa, których łodygi uginały się pod swoim ciężarem i zanurzały w wodzie. Z tafli wyrastały pojedyncze, nagie konary i grube, brunatne trawy, a na środku leżała spora, pomarszczona kłoda.
- Przedstawiam wam Błotoryja.
Oznajmił Hagrid z dumą w głosie. Uczniowie przyglądali się bajorku, wychylali głowy, ale najwyraźniej nie widzieli tego, co ich nauczyciel.
- Tam nic nie ma.
- Gdzie ten Błotoryj?
- Nic nie widzę.
Hagrid zaczął się serdecznie śmiać.
- I o to chodzi, holibka! Ten dziad jest tak sprytny, że go nie widzicie, chociaż leży na widoku.
Jeden z uczniów chciał się przybliżyć do bagna, by lepiej widzieć, ale zaraz potężna dłoń olbrzyma chwyciła go za koszulkę.
- Ani kroku dalej! - zagrzmiał Hagrid.
Wskazał na coś niewidzianego w powietrzu.
- Jeszcze kilka kroków, a odbiłbyś się od tarczy ochronnej. Wznosi się ona na cztery metry, więc można nad nią przelecieć, ale przejść się nie da. Wystarczy ją musnąć, a leci się kilka metrów do tyłu.
Uczniowie cofnęli się nieznacznie, a Hagrid uśmiechnął się zadowolony z efektu, który wywołał.
- Błotoryj — tłumaczył nauczyciel — występuje na terenach podmokłych, takich jak to bagienko. Żywi się głównie małymi ssakami, ale słyszano o kilku przypadkach ataku na ludzi, którzy nieuważnie przechadzali się po jego terenie. Potrafi świetnie pływać, natomiast na lądzie się czołga i raczej jest niezdarny.
Hagrid opowiadał o Błotoryju z wielkim przejęciem, uczniowie natomiast się niecierpliwili, nie mogąc go dostrzec.
- Pewnie go tam wcale nie ma, wciska nam kit — powiedział po cichu jeden z Gryfonów do kolegi. Hagrid zamilkł i podszedł do nich, spoglądając z wysokości trzech i pół metra.
- Niedowiarki, co?
Gryfoni umilkli, widząc jak półolbrzym wyciąga, nie wiadomo skąd, truchło fretki. Wziął zamach i przerzucił ją nad barierą ochronną wprost na brzeg bagna. Uczniowie w najwyższym skupieniu wpatrywali się przed siebie.
Martwa fretka leżała na brzegu bagna, a jej zanurzony w wodzie ogon lekko falował, robiąc kręgi na mulistej powierzchni. Nie każdy zauważył, że wielka kłoda, która unosiła się na środku bagna, zaczęła powolutku dryfować w stronę brzegu. Kiedy znalazła się przy fretce, gwałtownie wynurzyła się z wody, rozwarła z przodu paszczę, ukazując rząd ostrych jak brzytwa zębów i chwyciła z głośnym i nieprzyjemnym kłapnięciem martwe zwierzę. Zanim „kłoda” zanurzyła się w wodzie, uczniowie zdołali zobaczyć małe, blade ślepie. Uczniowie westchnęli, przejęci.
- To był właśnie Błotoryj — powiedział Hagrid z dumą, patrząc wymownie na niedowiarków, Gryfonów.
- To zwierzę kwalifikuje się jako XXX, czyli niezbyt groźne, jeśli wie się, jak postępować. Ostrzegam jednak, wystarczy stanąć w tym bagnie, widząc kłodę, by po sekundzie nie mieć nóg.
Villemo wzdrygnęła się na wspomnienie ostrych, spiczastych, jak u rekina zębów. To pewne, że lepiej nie zbliżać się do tego stworzenia.

Przez następne kilkadziesiąt minut Hagrid opowiadał o Błotoryju różne ciekawostki. Villemo z zażenowaniem dowiedziała się, że jednym z największych przysmaków Błotoryja są mandragory. Dobrze, że swoją zostawiła w pokoju, nie wiadomo, czy to zwierzę nie „zwietrzyłoby” ulubionego przysmaku, nawet z takiej odległości.
Kiedy Hagrid tłumaczył, jak nazywają się rośliny wokół bagna, Villemo zobaczyła kątem oka Patryka. Szedł szybkim krokiem w dół błoni, ale w przeciwną stronę, kierując się wprost na mur otaczający las. Villemo wiedziała, że powinien być teraz na Eliksirach, miał zajęcia razem z Christianą, a mimo to z jakiegoś powodu wymknął się z zamku. Przestała słuchać nauczyciela. Całą sobą pragnęła dowiedzieć się, co Patryk kombinuje. Nie namyślając się ani chwili, wymknęła się z lekcji i zniknęła za rogiem. Nikt nie zauważył, że na lekcji jest o jedną Puchonkę mniej.

Szła za Patrykiem dosyć długo. Poruszali się cały czas wzdłuż muru, aż okrążyli zamek od strony zachodniej i odbili na północ. Po lewej stronie minęli ogromne jezioro, którego taflę rozświetlało ostre słońce. Mur ciągnął się w nieskończoność i Villemo zaczęła się obawiać, że będą szli wzdłuż niego aż do Hogsmeade. Miała szczęście, że mur przecinały co jakiś czas wzmocnienia, za którymi mogła się schować. Tak właśnie zrobiła w momencie, kiedy Patryk nagle się zatrzymał. Obserwowała, jak bada rękami pnącza, które w tym miejscu gęsto porastały kamienną konstrukcję. Z niedowierzaniem zobaczyła, jak wspina się po gałęziach na wysokość prawie czterech metrów, przechodzi na drugą stronę muru i znika za nim.
- Bez jaj — westchnęła na głos i podbiegła do miejsca, gdzie jeszcze przed chwilą stał Patryk. Rozważyła swoje możliwości i stwierdziła, że wejście po tych gałęziach nie będzie dla niej dużym wyzwaniem.
Gdzieś z tyłu głowy kotłowała się myśl, że już nie zdąży wrócić przed końcem lekcji i że pakuje się w kolejne niebezpieczeństwo. Mimo to wciąż wspinała się wyżej i wyżej, aż sięgnęła głową ponad mur.
Rozejrzała się uważnie. Przed nią rozpościerał się las, ciemny i mroczny. Drzewa rosły dosyć gęsto i miały ogromne, powykręcane konary i gałęzie. Z poszycia wystawały splątane w kłębki korzenie. Przy murze widoczność nie była najgorsza, słońce delikatnie przedzierało się przez korony. Jednak im dalej sięgał jej wzrok, tym drzewa ginęły w większej ciemności, przyprawiając ją o dreszcz. Bo właśnie w tamtą stronę pobiegł Patryk.


Rozdział XIV

Komnata, ołtarz i mroczny znak 


W powietrzu unosił się zapach rozgrzanych, mokrych liści, a delikatny wietrzyk nie przynosił żadnej ulgi w panującym upale. Villemo nie musiała wkładać wiele wysiłku w przejście przez mur, jednak temperatura powietrza zmniejszała jej wydolność niemal o połowę. Całe szczęście po drugiej stronie muru również rosły pnącza, więc ominęło ją skakanie ze znacznej wysokości. Zeszła, zaczepiając ręce i nogi o splątane gałęzie, które okazały się mocniejsze, niż przypuszczała. Poprawiła spódnicę, otrzepała z liści oraz kurzu i ruszyła przed siebie, wgłąb lasu. W ostatniej chwili zobaczyła Patrika, jak znika za drzewami, dzięki czemu miała pewność, że kieruje się w dobrą stronę. idąc szybkim krokiem, zastanawiała się, po co właściwie to robi? Popychała ją do przodu jej intuicja? Dziedzictwo Ludzi Lodu? A może jedynie ciekawość i chęć odkrycia tajemnicy? Już prawie zapomniała, jak mocno wierzyła w to, że czeka ją w Hogwarcie misja. Tak bardzo zaabsorbowali ją nowi przyjaciele, lekcje i cała ta czarodziejska otoczka, że prawdziwy powód jej przyjazdu, gdzieś umknął. Teraz jednak, powoli kiełkujące się przeczucie, przerodziło się w pewność. Czaiło się tu niebezpieczeństwo, coś co czekało na wybudzenie i najprawdopodobniej jego źródło było w tym lesie. Jakaś zła siła, wyciągała macki aż do Hogwartu i czekała na sposobność, by się ukazać. Ten las, nie bez powodu był taki... martwy. Zło przepędziło stąd żywe istoty i być może stało się domem dla prawdziwego potwora. Może to ogromny wąż, którego widziała lecąc na miotłę w dniu egzaminu? Bo, że widziała coś ogromnego i pełzającego, nie miała wątpliwości. W tym wszystkim jakąś rolę pełnił Patrik. Nikt bez powodu nie zagłębiałby się w te mroczne, opuszczone strony. Villemo brnęła pomiędzy coraz gęściej rozmieszczonymi konarami. Co jakiś czas musiała przystanąć, by odczepić spódnicę od łapiących ją cierni.
Jeżeli uważała, że las przyniesie ukojenie od upału, to się gorzko pomyliła. Było duszno i wilgotno, włosy przykleiły jej się do karku i czoła, a oddychanie stawało się coraz bardziej męczące. Na szczęście nie było zbyt ciemno, jakimś cudem panował tu półmrok, dzięki któremu widziała całkiem dobrze.
Miała wrażenie, że idzie cały czas do przodu, ale mimo to, szukała jakiś punktów orientacyjnych, które pozwoliłyby jej wrócić. Niestety wszystko, co ją otaczało wyglądało tak samo. Te same powykręcane drzewa, korzenie i cierniste krzewy. Serce kołatało jej w piersi, dając znak, żeby odpoczęła. Zwolniła kroku, a następnie zatrzymała się. Zdała sobie sprawę, że dalsza pogoń nie ma sensu. Patrik zapewne dobrze wiedział, gdzie się kierować, podczas gdy ona brnęła na oślep i tylko traciła czas.

W momencie, kiedy chciała zawrócić, coś mocno złapało ją za rękę i szarpnęło. Krzyknęła, wyrwała się i odbiegła kilka kroków.
- Stój! - usłyszała znajomy głos. Patrik stał tuż przed nią z różdżką w dłoni, gotową do ataku.
- Co ty tu do cholery robisz? - wycedził niemal przez zaciśnięte usta. Powiedział to cicho, ale tak dobitnie, że nie było wątpliwości jaki jest zdenerwowany. Jego głos w tym magicznym, uśpionym lesie brzmiał jak walenie w bęben.
- To samo mogłabym zapytać ciebie! - odkrzyknęła Villemo, czując narastającą w niej odwagę.
Ku jej zaskoczeniu, chłopak się uśmiechnął i opuścił różdżkę.
- Chyba mam deja vu, zbyt często w ten sobą sposób ze sobą rozmawiamy.
Faktycznie, Villemo przypomniała sobie dokładnie ten sam dialog, kilka dni temu. Mimo jego chwilowej nonszalancji, dziewczyna sięgnęła ręką do tyłu.
- W tym lesie powinnaś mieć różdżkę cały czas w dłoni, a nie sięgać po nią na mój widok.
Villemo chwyciła ją i skierowała na chłopaka.
- A ty powinieneś się upewnić, że nikt cię nie widzi, zanim urwiesz się z lekcji do Zakazanego Lasu.
Patrik wyminął ją, ignorując wycelowaną w niego różdżkę i ruszył dalej.
- Nie spodziewałem się, że jestem tak interesujący, żeby ktokolwiek mnie obserwował.
Villemo poczuła, że się czerwieni. Wściekła na to, że nie może powstrzymać zawstydzenia, krzyknęła do jego pleców.
- Nie interesujący, tylko podejrzany! Stój, nie ruszaj się!
Miała zamiar zatrzymać go za wszelką cenę, nawet gdyby musiała użyć magi. Albo teraz powie jej, co tu jest grane, albo nigdy.
Patrik przystanął, westchnął zniecierpliwiony i powoli się odwrócił.
- Czego chcesz? - zapytał zmęczonym głosem.
- Odpowiedzi. Czemu tu przyszedłeś? I...czy masz coś wspólnego z atakiem na mnie w szklarni.
Villemo przełknęła ślinę, bojąc się tego, co zaraz usłyszy.
Patrik zrobił krok w jej stronę, schował różdżkę za pasek spodni.
- Po pierwsze, nigdy bym cię nie skrzywdził. - Jego słowa oraz to, w jaki sposób je wypowiedział sprawił, że Villemo opuściła rękę.
- Po drugie, idę właśnie szukać odpowiedzi. Myślę, że wiesz jakich.
- Nie do końca rozumiem...
Patryk oparł się plecami o drzewo i spojrzał na nią spod ciemnej grzywki. Postanowił wyłożyć kawę na ławę. Nie miał czasu na pokrętne wyjaśnienia i niepotrzebne dodatkowe pytania.
- Mam powody by twierdzić, że w Hogwarcie jest ktoś, kto chce wskrzesić Voldemorta. - zaczął, przyglądając się reakcji Villemo. - Myślę, że ta sama osoba stoi za twoim wypadkiem i być może za kilkoma innymi.
Villemo zamyśliła się, ale ku zdziwieniu Patrika wcale nie była zdziwiona tym, co usłyszała. Odkąd przybyła do Hogwartu wciąż spotykały ją jakieś dziwne rzeczy. Pierwszego dnia prawie spadła, lecąc nad lasem, a potem o mały włos dwie miotły nie wbiły się w jej ciało. Ktoś zabrał jej różdżkę i zaczarował Diabelskie Sidła. Zrozumiała też, że zapach wilgoci i zgnilizny które czuła, pochodził od lasu. Jednak nie miała pojęcia, kto jest za to wszystko odpowiedzialny.
- Ale najważniejsze jest to - kontynuował - że nie bez powodu ma to związek z tobą.
Villemo zamrugała, jakby obudziła się z transu.
- Skąd te przypuszczenia? - zapytała, chociaż sama czuła podobnie.
Zrobił krótką przerwę, budując napięcie, które jak dla Villemo i tak sięgało zenitu
- Odkryłem w tym lesie miejsce, w którym znajdują się ślady kultu związane z ludźmi lodu.

Zrozumiał, że teraz nic nie przekona Villemo do odwrotu. Z jednej strony bał się o jej bezpieczeństwo, z drugiej chciał by zobaczyła to, co on i wreszcie wyjaśniła mu, o co w tym chodzi.
Resztę drogi szli w milczeniu, a Villemo zastanawiała się skąd Patrik wie, w którą stronę iść. Jak dla niej, cały krajobraz był do bólu powtarzalny, nie potrafiła odnaleźć w nim żadnych charakterystycznych elementów. Kiedy zapytała go o to, wskazał na podłoże.
- Zwróć uwagę na korzenie. Sprawiają wrażenie, jakby kierowały się w jedną stronę, w dodatku im dalej idziemy, tym są grubsze i bardziej oślizgłe.
Rzeczywiście, korzenie coraz bardziej przypominały wielkie, najedzone węże boa. Czasami miała wrażenie, że się poruszają i wiją. Poczuła na plecach dreszcze.
Patrząc pod stopy, nie zauważyła że nagle las się skończył, a przed nimi wyrosła potężna, kamienna ściana, porośnięta mchem.
- Jesteśmy na miejscu - powiedział Patrik, wchodząc do ciemnego wnętrza jaskini.
Villemo z konsternacją zauważyła, że korzenie wdzierają się do jej wnętrza, wypełniając ściany i sklepienie. Las był wewnątrz, rozpościerał swe oślizgłe macki i sięgał dalej niż ktokolwiek mógł przypuszczać.
Wchodząc do środka zauważyła wyryte w skale rysunki. Od razu rozpoznała runy, bez wątpienia wzmacniające magię. Ktoś, kto to zrobił, znał się na prymitywnych sposobach zaklinania i najprawdopodobniej był czarnoksiężnikiem, albo chciał nim zostać. Nie brzmiało to optymistycznie.
W przejściu było całkiem ciemno, więc Patrik zapalił światło różdżką. Korytarz sam w sobie był dosyć szeroki, ale wrzechobecne korzenie zwężały jego prześwit niemalże o połowę.
- Widać już wyjście - oznajmił Patrik, by podnieść Villemo na duchu. Faktycznie, było to pocieszające, zważywszy na to, że dziewczynie zaczynało kręcić się w głowie z braku tlenu.
Chwilę potem opuścili korytarz, wkraczając do ogromnej, blado oświetlonej komnaty.

Wszystko wkoło skąpane było w delikatnym, migotliwym świetle kilku pochodni, zawieszonych dookoła, na skalnej ścianie. Sufit splątany był korzeniami, które wiły się także po podłodze, ginąc w dwóch korytarzach po drugiej stronie. Kilkanaście metrów od wejścia, nieco na środku, stała obszerna konstrukcja, zrobiona z gałęzi, skór zwierząt, czaszek i kości. Bez wątpienia był to ołtarz, mogły o tym świadczyć również dwa totemy oparte o jego przednią ścianę. Jeden z nich był zakończony czaszką z potężnymi rogami i Villemo doskonale wiedziała, czego jest to symbol.
- Taran-Gai - szepnęła, a włosy na całym ciele stanęły jej dęba. Mogłaby przysiąc, że słyszy z oddali monotonne, głuche dudnienie szamańskich bębnów.
- Poznajesz te symbole? - zapytał Patrik z nadzieją, chociaż patrząc na Norweżkę szybko poznał odpowiedź. Było to widać po minie i zachowaniu Villemo, która z namaszczeniem dotykała elementów ołtarza.
- Pochodzą z Taran-Gai, tak nazywano plemię żyjące setki lat temu na terenach dzikiej tajgi, w okolicach morza Karskiego. Widzisz te rogi? - zapytała Villemo, wskazując na totem oparty o ołtarz. - To są rogi jaka, bardzo popularny symbol szamanów z tamtych stron. Brzmi to dosyć nieprawdopodobnie, ale biorąc pod uwagę ten ołtarz oraz runy wyryte przy wejściu do jaskini, mógł być tu ktoś z Ludzi Lodu.
Patrik z pewną niechęcią obserwował, jak jego towarzyszka dotyka nagich, małych czaszek, przyczepionych do drewnianej konstrukcji.
- Jednak, nadal nie rozumiem, jak to wszystko jest powiązane z Hogwartem i tym lasem.
Villemo spojrzała na Patrika czekając na wyjaśnienia.
Puchon wyraźnie nie wiedział, od czego zacząć. Sam dysponował jedynie strzępkami informacji, które zgromadził przez wiele lat i które doprowadziły go do tego miejsca.
- Muszę zacząć od tego, że od trzeciego roku życia wychowywałem się w rodzinie zastępczej. Moi rodzice zostali zamordowani na polecenie Voldemorta.
- Bardzo mi przykro - przerwałam mu Villemo.
- Dziękuję. To już przeszłość tak daleka, że już nie boli - zapewnił, nabrał tchu i kontynuował - Pewnego dnia przyprowadzono nowego podopiecznego. Od razu było widać, że to cudzoziemiec. Miał czarne jak węgiel włosy, wschodnie rysy twarzy i oczy żółte, jak u kota.
Villemo oblał zimny pot, opis jak ulał pasował do kogoś obciążonego złym dziedzictwem Ludzi Lodu.
- Słyszałem, jak mówiono o nim, że został zabrany z jakiegoś odległego plemienia i że posiada wiedzę na temat wskreszania zmarłych. Wielu podejrzanych typów się nim interesowało i jestem pewny, że chłopiec miał w przyszłości w jakiś sposób przyczynić się do przywrócenia Voldemorta do życia.
Villemo łatwo mogła sobie wyobrazić, jak zdolności chłopca latami są wykorzystywane do podłych celów. Jeżeli dziecko faktycznie miało moc, mogło w sprzyjających okolicznościach nawet wskrzesić zmarłego.
- Co się stało z chłopcem?
- Niestety nie wiem - odparł Patrik, kopiąc w samotną, leżąca na podłodze kość. - Uciekłem stamtąd, gdy miałem jedenaście lat. Od tamtej pory mieszkałem w Hogwarcie. Ale byłem wciąż czujny, bo wiedziałem, że przyjdzie taki dzień, kiedy ten chłopiec zostanie przyjęty do Hogwartu. Przez te wszystkie lata, sporo czytałem i pewnego dnia natknąłem się na artykuł o Ludziach Lodu. Możesz sobie wyobrazić moje zdziwienie, kiedy przeczytałem o tym, jak wyglądają obciążeni złym dziedzictwem Ludzi Lodu.
- Wtedy zrozumiałeś, że chłopiec musiał należeć do tej rodziny... - powiedziała Villemo bardziej do siebie niż do Patrika, mimo to odpowiedział.
- Dokładnie. A kiedy usłyszałem, że do szkoły będziesz chodzić ty, jedna z nich, pomyślałem że to nie przypadek. Nie wiedziałem tylko, po której stronie barykady jesteś. Biorąc pod uwagę, że ktoś chciał cię kilkakrotnie zabić, sądzę że można ci ufać.
Pochodnie niebezpiecznie zamigotały, grożąc, że zaraz zgasną. Kaskada długich cieni potoczyła się po komnacie.
Villemo nadal nie wszystko układało się w logiczną całość. Czuła, że w tym wszystkim brakuje jakiegoś znaczącego elementu.
- Skąd pewność, że ten ktoś jest w Hogwarcie i że dopiero w tym roku się pojawił? - Villemo wskazała ręką na ołtarz - Mi to wszystko wygląda na długoletnie przygotowania do jakiegoś podłego rytuału.
- Wiem to, bo tuż przed rokiem szkolnym otrzymałem znak.
- Jaki znak? - zapytała Villemo czując, że właśnie sięga po ostatni kawałek układanki.
Patrik nie odpowiedział, ale nie umknęło jej uwadze, że odruchowo chwycił się za lewe przedramię, jakby go nagle zaswędziało. Odwrócił się do niej plecami, czuła, że ewidentnie coś ukrywał.
Spojrzała na jego plecy, koszulkę miał mokrą od potu i przyklejoną do pleców. Pomyślała, że zawsze tak chodzi ubrany, wiecznie z zakrytymi rękami, jakby chciał schować pod nimi wstydliwą bliznę. Jak ktoś, kto zrobił sobie nieudany tatuaż i nie chce pokazywać go innym. Coś w jej głowie zaskoczyło. Impulsywnie podbiegła i z całej siły zerwała z niego ubranie. Stał jak osłupiały, z nagimi plecami, z koszulą uwieszoną wzdłuż ciała, gdyż zatrzymała się na guzikach przy nadgarstkach.

Villemo oddychała głęboko, zdjęta strachem, wpatrując się w tatuaż na lewym przedramieniu Patrika. Przedstawiał ludzką czaszkę, z której z rozwartych szczęk wychodzi wąż, symbol znany w całym, magicznym świecie. Tusz błyszczał czarną głębią, mocny i wyraźny, jakby świeżo wbity pod skórę.
- Villemo, posłuchaj mnie...- zaczął uspokajającym tonem, widząc jak się cofa. Nie mogła oderwać wzroku od mrocznego znaku, który niemal błyszczał w mroku komnaty. Teraz już było jasne, skąd Patryk wiedział że Voldemort ma powrócić. Otrzymał znak od samego mistrza.
Została zwabiona w pułapkę. Mógł jej wszystko opowiedzieć, bo wiedział, że zaraz się jej pozbędzie. To on był chłopcem, którego sprowadzono z Taran -Gai. Te czarne włosy, mocne kości policzkowe, z wiekiem zapewnie wschodnie rysy zanikły, ale z powodzeniem mógł być jednym z Ludzi Lodu.
Patryk zrobił ostrożny krok w jej stronę, na co ona napięła mięśnie gotowa do ucieczki. Czuła, że nie ma szans w tej walce. Nie znała się tak dobrze na czarach jak on, w dodatku miał po swojej stronie Czarną Magię, którą na pewno doskonale potrafił się posłużyć.
- Villemo, wiem jak to wygląda, ale pozwól mi... - Zrobił kolejny krok w jej stronę, ostatni na który mógł sobie pozwolić. Villemo puściła się biegiem wzdłuż korytarza, którym przyszli.
Strach dusił ją w gardle. Wiedziała, że zanim przedrze się przez gąszcz korzeni, on ją dopadnie. Pokonywała korytarz najszybciej jak mogła, ale brak tlenu, ciemność, panika i wszędzie wijące się pnącza okropnie ją spowolniały. Miała wrażenie że Patrik lada moment dotknie ją lodowatą dłonią w kark, wiedziała że to kwestia czasu. Zauważyła jasność u wylotu korytarza, do którego miała jeszcze jakieś piętnaście metrów. Nie słyszała żadnego dźwięku świadczącego o tym, że biegnie za nią, więc wezbrała w niej nadzieja. Najwyraźniej Patrik postanowił jej nie ścigać, inaczej już dawno by ją dopadł. Uśmiechnęła się w duchu, że lada moment będzie na zewnątrz, kiedy nagle światło u wylotu korytarza zgasło. Ktoś zasłonił wyjście i czekał aż ona wpadnie prosto w jego ramiona.



Rozdział XV

Strach, śmierć i Tengel Zły


W ułamku sekundy Villemo zatrzymała się. Pierwszy raz w życiu poczuła, co to znaczy być sparaliżowanym ze strachu. Nie była w stanie nawet mrugnąć powiekami, nie mówiąc już o oddechu, który utknął gdzieś w przełyku. Dokładnie czuła uderzenia swojego serca i była pewna, że za kilka sekund straci przytomność. Strach odebrał jej wszystko, łącznie z rozsądkiem i logicznym odbieraniem rzeczywistości. Miała wrażenie, że stoi przed nią demon, wysoki na dwa metry, o potężnych barkach, gotów zmiażdżyć ją uderzeniem pięści. Była w pułapce. Z tyłu czekał na nią Śmierciożerca, a z przodu nieznany potwór z Zakazanego Lasu. Zaczynało szumieć jej w uszach, a serce niebezpiecznie szybko pracowało.
Jakiś dźwięk zaczął przedzierać się przez mgłę, która zasnuła jej umysł.
- Villemo, to ty? - zapytał ten, który stał w wejściu do korytarza. Zamiast warczenia rodem z piekła, usłyszała dobrze znany głos. Wypuściła długo wstrzymywane powietrze i zachwiała się na nogach. Wyciągnęła rękę, szukają podparcia, ale nie trafiła w ścianę. Silna dłoń podtrzymała ją w talii, zanim upadła.
- Już dobrze, uspokój się.
- Artur - szepnęła, wciąż nieco zamroczona. Kiedy zdała sobie sprawę, że nie jest już sama, strach ustąpił miejsca zmęczeniu.
Trzymał ją chwilę w objęciach, by się uspokoiła, potem odsunął delikatnie i spojrzał w oczy.
- Wszyscy cię od godziny szukają, co ty tu w ogóle robisz!?
Villemo nerwowo spojrzała za siebie, ale w korytarzu nikogo nie zobaczyła. Tylko korzenie i pogłębiającą się ciemność. Chciała krótko opowiedzieć Arturowi co zaszło, ale słowa nie współpracowały z myślami.
- Zobaczyłam Patrika, jak wchodzi do lasu, więc poszłam za nim. Powiedział, że to wszystko, co się dzieje, jest związane ze mną i zaprowadził tutaj. W środku jest wielki ołtarz i totem Taran-Gai, myślę, że chciał w jakiś sposób wskrzesić Voldemorta. Artur, on jest Śmierciożercą! Widziałam jego Mroczny Znak!
Zdawała sobie sprawę z tego, że mówi nieskładnie i chaotycznie, ale z nerwów nie potrafiła zebrać myśli.
Widziała, jak Arturowi napinają się mięcie szczęki, a błękitne oczy stają się granatowe. Puścił Villemo i ruszył wgłąb korytarza. Chwyciła go za rękę i zmusiła by się zatrzymał.
- Nie idź tam, błagam.
- Od dawna podejrzewałem, że Patrik jest związany z Voldemortem — powiedział, zaciskając pięści — Mamy okazję załatwić tego skurczybyka. To on chciał cię zabić Vill! Robił wszystko, żeby nie dopuścić byś go powstrzymała przed powrotem Voldemorta. Albo teraz go załatwimy, albo będziemy wszyscy w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Pomożesz mi?
Jego pytanie zbiło ją z tropu. Z jednej strony marzyła, by to wszystko się skończyło, żeby wrócić do bezpiecznego Hogwaru i poprosić o pomoc kogoś dorosłego, bardziej doświadczonego. Z drugiej strony, najzwyczajniej na świecie nie chciała wyjść na tchórza. Wahała się przez chwilę, czując szalejące zmysły, które krzyczały teraz "uciekaj!".
Puchon widząc jej niezdecydowanie, zrobił dwa kroki do wnętrza tunelu.
- Zaczekaj! — krzyknęła - idę z tobą.

Artur szedł przodem, a Villemo cicho opowiedziała mu dokładnie i na spokojnie, co zobaczyła w komnacie na końcu tunelu.
- Wygląda na to, że mamy do czynienia z powiązaniem magii — podsumował Artur.
- To znaczy?
- Być może Patrik chce za pomocą czarów szamańskich, wskrzesić Voldemorta. Nie wiem dokładnie, jakby miało do tego dojść, ale wiem jedno — Obrócił się nagle do niej przodem i spojrzał głęboko w oczy. — jesteś najlepszym przykładem na to, że magia Ludzi Lodu jest równie potężna. Wiem, że masz w sobie uśpioną moc. Czuję to.
Villemo Zatrzymała się, wpatrzona w jego oczy, które świeciły w ciemności żółtym blaskiem. Z ich błękitnej barwy nie został nawet ślad. Jak długo żyła, nie widziała nigdy, by ktoś miał taki kolor tęczówek…chyba że pochodził z Ludzi Lodu. Musiała przyznać, że wyglądał w tym momencie pięknie, choć przerażająco, aż zaniemówiła z wrażenia.
- Widzę, że jesteś w szoku — powiedział Artur, uśmiechając się — Teraz już wiesz, że pochodzę z Ludzi Lodu, ale to nawet lepiej. Musimy trzymać się razem.
- Dlaczego nic nie powiedziałeś? Przecież od początku mogliśmy działać, zamiast dawać się wodzić za nos. - Ruszyli dalej, więc Villemo mówiła teraz do jego pleców. Nie odpowiedział, a jego milczenie wydawało się jej w pewien sposób złowrogie. Zatopiła się więc w swoich myślach. Coś jej nie dawało spokoju, majaczyło gdzieś w zakątkach umysłu i próbowało wyjść na powierzchnię świadomości. Zmysły szalały i od pewnego czasu wysyłały całkiem sprzeczne sygnały. Przestała już ufać samej sobie, miała wrażenie, że coś, lub ktoś wyczarował w jej umyśle kurtynę, która zasłaniała rzeczywistość. Jakby podano jej narkotyk...lub rzucono na nią czar.

Szli dłuższą chwilę bez słowa, Artur z różdżką wyciągniętą przed sobą, a ona, trzymając go za rękę, wpatrywała się w jego szerokie plecy. Nagle oślepił ją blask pochodni, kiedy wkroczyli do szerokiej komnaty z mistycznym ołtarzem pośrodku. Rozglądała się gorączkowo za Patrikiem, bała się, że nagle wyskoczy na nich z ukrycia. Również trzymała różdżkę w pogotowiu, chociaż zdawała sobie sprawę, że w starciu z wrogiem, może nie mieć szans jej użyć. Artur stał wyprostowany i skupiony, czujny niczym drapieżne zwierzę. Jego niepokój Villemo odczuwała jedynie w uścisku dłoni, który stał się niepokojąco mocny.
Nagle zza ołtarza wyszedł Patrik, miał na sobie jedynie spodnie i buty, a tatuaż na jego lewym przedramieniu błyszczał głęboką czernią. Trzymał coś w ręku i obracał, oglądając z każdej strony. Villemo ze zgrozą dostrzegła, że był to flet. Bardzo stary, niemal prymitywny, wyglądał jak kawałek patyka, ale doskonale pasował do reszty wystroju komnaty. Właśnie takie instrumenty szamani używali podczas swoich mistycznych rytuałów.
Patrik był tak zaaferowany znaleziskiem, że nie zauważył dwóch osób stojących u wejścia do pomieszczenia.

- Oddaj mi to — Echo słów Artura odbiło się od chłodnych, wilgotnych ścian. Villemo mimowolnie się wzdrygnęła. Chciała puścić jego dłoń, ale trzymał ją mocno.
Patrik podniósł wzrok i sięgnął za plecy po różdżkę, zrobił to jednak zbyt wolno. Artur pociągnął Villemo z całej siły do siebie, wykręcił jej rękę do tyłu i jednym ruchem sprawił, że ugięły się pod nią nogi, zmuszając do klęku. Wymierzył w jej głowę różdżkę.
- Ruszysz się o centymetr, a jej głowa eksploduje.
Patrik momentalnie zastygł w bezruchu z jedną ręką za plecami, a drugą, w której trzymał flet, wyciągniętą w bok.
- Spokojnie - poprosił nerwowo - Nie rób jej krzywdy. Zrobię, co każesz, tylko pozwól jej odejść.
Villemo oszołomiona próbowała się wyrwać, ale uścisk Artura był jak imadło. Kurtyna przysłaniająca jej umysł powoli się unosiła, a to, co odkrywała było przerażające.
- Oszalałeś? Puść mnie natychmiast! - Krzyknęła wściekła, szarpiąc się. W odpowiedzi wykręcił jej rękę jeszcze mocniej, aż zawyła z bólu a z oczu trysnęły łzy. Uspokoiła się w obawie, że jeszcze chwila i połamie jej kości.
- Nie szarp się, mój Dziki Pyłku, bo stracę cierpliwość, a chciałbym jeszcze mieć czas się z tobą zabawić. Najpierw jednak trzeba pozbyć się niewygodnego świadka.
Skierował różdżkę w stronę Patrika, w którego oczach dostrzegła strach i żal. Kurtyna uniosła się do końca i wtedy zrozumiała, jak strasznie się co do niego pomyliła. Było już jednak za późno. Po komnacie poniosło się echo najstraszniejszego zaklęcia, jakie dane jej było usłyszeć.
- Avada Kedavra!

Krzyczała. Żałosny krzyk pomieszany ze szlochem niósł się po komnacie w akompaniamencie szaleńczego śmiechu jej oprawcy. Artur złapał ją za włosy, okręcając je sobie wokół nadgarstka i przeciągnął po zimnej kamiennej posadzce, aż pod sam ołtarz. Nie czuła fizycznego bólu, chociaż zapewne straciła połowę włosów, a siniaki na nogach za jakiś czas pokryją ich większą powierzchnię. Myślami była tylko przy Patriku, którego martwe ciało leżało niczym szmaciana lalka kilka metrów dalej. Chłopak leżał na brzuchu, z głową zwróconą tak, że nie mogła widzieć jego twarzy. Gdy przechodzili obok niego, Artur podniósł z ziemi flet i gwizdnął zadowolony z siebie.
- fiu, fiu, łatwo poszło. Bałem się, że ten czarnuch będzie stwarzał więcej problemów. Dzięki tobie szybko się go pozbyłem.
Villemo zawyła z poczucia winy, co wywołało kolejną salwę śmiechu Puchona. Dotarli do ołtarza i Artur z całej siły pchnął dziewczynę wprost na konstrukcję z płacht, kości i konarów, zza których wysunęły się oślizgłe macki, owijając się wokół Villemo. Z przerażeniem rozpoznała w nich diabelskie sidła. Nie miała już wątpliwości, kto stał za zamachami na jej życie.
- Im bardziej się będziesz wiercić, tym mocniej się zacisną. Drugim razem się im nie wywiniesz, a nie chcę byś za szybko wytrysła flakami. Mam ci coś do powiedzenia.
Villemo zrobiło się niedobrze, ale wreszcie uspokoiła się nieco. Była przyciśnięta do ołtarza tak, że ręce unieruchomione były wzdłuż ciała, a nogi ledwo dotykały podłoża. Pomimo rozdzierającego żalu, nie chciała umierać, wręcz przeciwnie. Pragnęła zrobić wszystko, by śmierć Patrika nie poszła na marne.

Artur stanął na środku komnaty i trzymając flet w jednej ręce, uniósł go nad głowę. Wyglądał jak typowy dotknięty złym dziedzictwem potomek Ludzi Lodu. Jego twarz promieniowała złem, kości policzkowe jeszcze bardziej uwydatnione, pulsowały złowrogo. Oczy żarzyły się siarkowym blaskiem i biła od nich żądza mordu. To nie był ten sam człowiek, którego Villemo poznała. Spojrzał na nią w taki sposób, że poczuła ciarki wzdłuż kręgosłupa.
- Jesteś dla mnie nikim, Dziki Pyłku. Zaledwie skutkiem ubocznym doskonałej krwi Tengela Złego. Ale mamy chwilę dla siebie, więc wyjaśnię ci pewne rzeczy.
Zaczął mówić spokojnym, infantylnym tonem, przechadzając się po komnacie.
- Jak zapewne zauważyłaś, zostałaś przytwierdzona do ołtarza. Tak, tak, dobrze odgadłaś, że jest to ołtarz ofiarny, taki sam, jaki szamani z mojego rodu Orahn-Gai od pokoleń budowali w odległym Taran-Gai.
Artur z zadowoleniem obserwował, jak oczy Villemo robią się coraz większe z niedowierzania.
- Zaskoczona? Nie wyglądam jak mieszkaniec dzikiej, syberyjskiej tajgi? No cóż, mój ojciec co prawda był szamanem czystej krwi, ale matka miała w sobie geny Ludzi Lodu pochodzących z Norwegii. Była potomkinią twojego krewniaka Vendela, który nieźle sobie poczynał na Syberii i spłodził kilka dzieci, nawet o tym nie wiedząc.
Villemo znała tę historię i faktycznie nikt nie miał pojęcia, że na wschodzie żyją jeszcze jacyś Ludzie Lodu.
- Czas się przedstawić, nazywam się Man- Chan. - To mówiąc, ukłonił się teatralnie, udając że ściąga z głowy kapelusz.
- Kiedy byłem chłopcem, do naszej osady przybył tajemniczy mężczyzna w złotej masce. Nie wiem, co obiecał mojemu ojcu, ale w zamian za to, obcy otrzymał mnie.
Artur zrobił krótką pauzę, jakby się nad czymś zastanawiał.
- Jak widzisz, nie byłem ukochanym dzieckiem tatusia. W każdym razie wychowałem się wśród dziwnych ludzi, nazywanych Śmierciożercami. Było więcej takich dzieci jak ja, zabranych z rodzinnych domów, szkolonych do bycia posłusznym Voldemortowi. Jednym z nich był nasz przyjaciel Patrik.
Villemo mimowolnie spojrzała na ciało leżące zaledwie kilka metrów od jej stóp. Do oczu napłynęły jej łzy.
- Niestety, nie każdy wytrwał w nauce i posłuszeństwie dla Pana i tak na przykład ten tutaj zdrajca, uciekł jakiś czas po tym, jak ja przybyłem. Wyrzekł się bycia Śmierciożercą, ale zrobił to za późno, bo zdążył otrzymać znak. Jak widać wstydził się go do końca swojego życia.
- Jesteś potworem! Jak mogłeś zabić niewinnego człowieka! - krzyknęła Villemo, szarpiąc się z emocji, co spowodowało zaciśnięcie się pętli wokół jej szyi i brzucha.
- Lepiej panuj nad sobą, bo nie przeżyjesz do końca opowieści - upomniał ją Artur, celując w nią różdżką.
- Po śmierci Voldemorta Śmierciożercy zniknęli. Jedni powrócili do normalnego życia, inni popełnili samobójstwo. Ja natomiast znalazłem w tym wszystkim drugą szansę, sposobność, by powołać do życia innego mistrza. Kogoś, dla kogo byłem i jestem prawdziwym dzieckiem i najwierniejszym sługą.
- Tengela Złego - szepnęła Villemo z twoją.
- Tak! - wrzasnął Artur, aż podskoczyła. - Mam wszystko, co jest mi do tego potrzebne. Jestem jednym z najbardziej obciążonych złym dziedzictwem, urodziłem się z umiejętnością zaklinania i czarowania. Dzięki temu potrafiłem latami karmić nimi las, aż sprawiłem, że stał się chory, zaczarowany, śmiertelny dla wszystkiego, co tu kiedyś żyło. Wyrzeźbiłem flet, a dzięki opowieściom moich babek z pokolenia na pokolenie, zdołałem nauczyć się melodii, która może przywrócić Tengela Złego do życia. Ale to nie wystarczyło. Przeszukałem każdy zakamarek tego przeklętego lasu i znalazłem to -
Wyciągnął z kieszeni spodni mały, połyskujący kamyk.
- To kamień wskrzeszenia. Dzięki niemu i melodii Tengel Zły powstanie, a ja stanę u jego boku.
Śmierciożercy sądzili, że wskrzeszę Voldemorta, wysłali znaki poprzez tatuaże, dając sygnał do startu. Ale co mnie obchodzi ten gadzina? Nic! On nigdy nie był i nie będzie moim panem. To Tengel Zły jest moim ojcem i władcą, a ja jego najwierniejszym sługą!

On jest totalnie szalony, pomyślała Villemo z przerażeniem. Gorączkowo zastanawiała się, jak uciec, ale sidła trzymały ją tak mocno, że ledwo mogła oddychać. Artur zaczął przygotowywać się do swojego rytuału. Wyciągnął spod skóry renifera małe naczynie wypełnione szkarłatnym płynem. Villemo nie miała wątpliwości, że to krew, zastanawiała się tylko, czyja. Puchon zanurzył w niej dłoń i zaczął kreślić czerwone znaki na podłodze komnaty. Właśnie powstawał sporej wielkości krąg, kiedy Villemo zaczęła go zagadywać, by wybić z rytmu.
- To ty włamałeś się do mojego pokoju? - Zapytała, chociaż dobrze znała odpowiedź.
- Szukałem Skarbu Ludzi Lodu, to oczywiste. Jak tylko się ciebie pozbędę, wezmę co do mnie należy.
Jakie to typowe dla obciążonego złym dziedzictwem - pomyślała Villemo - Każdy z nich uważał, że ma jedyne i słuszne prawo do tajemnych zbiorów Ludzi Lodu. Pragnęli wykorzystywać je do czynienia zła, a na to nie można było pozwolić.
- Skoro chciałeś się mnie pozbyć, dlaczego uratowałeś mnie przed tymi spadającymi miotłami?
Artur przerwał rysowanie i otarł spoconą twarz, rozmazując na niej krew. Wyglądał przerażająco, ale głos miał spokojny.
- Na początku czarowałem twoją miotłę, żebyś spadła do tego przeklętego lasu. Kiedy się nie udało, próbowałem nabić cię na jedną z nich, ale Patrik zobaczył mnie jak się kręcę przy składziku z miotłami. Musiałem cię uratować dla zmyłki. Nie mogłem ryzykować, że ten dureń zezna przeciwko mnie, kiedy tęgie głowy będą dociekać okoliczności, w których zginęłaś.
Villemo z trudem powstrzymała się, by zwyzywać go od najgorszych kanali. Musiała jeszcze zyskać nieco czasu.
- A wtedy, kiedy zginęła mi różdżka? Zabrałeś ją, jak siedzieliśmy w Wielkiej Sali.
- Błąd! - odpowiedział triumfalnie i uśmiechnął się w jego mniemaniu uwodzicielsko - Pamiętasz jak wcześniej w pokoju wspólnym PRZYPADKOWO na ciebie wpadłem? - Villemo skrzywiła się na to wspomnienie - Zaczepiłem się guzikiem o twoje włosy. Jeden sprawny ruch i już miałem twoją różdżkę.
Dziewczyna musiała przyznać, że idealnie zagrał swoją rolę. Wykorzystał nawet ich podobieństwo do siebie, dzięki czemu zyskał w Villemo niemal bratnią duszę. Nawet Christiana wciąż powtarzała, że wyglądają jak rodzeństwo. Niewiele się pomyliła, wszak mieli te same, piękne a zarazem przerażające geny.
Teraz wreszcie ją dopadł i chociaż starała się odwrócić jego uwagę, wciąż nie miała pomysłu jak wydostać się z tej sytuacji.
Artur podszedł do ołtarza i spod skór reniferów wyciągnął duży kocioł z wodą. Postawił go na środku krwistego okręgu i zaczął wkładać pomiędzy cynowe nóżki gałęzie. Zaklęciem rozpalił pod naczyniem ogień i już po chwili w komnacie czuć było odurzający zapach podgrzanych ziół i ziemi. Artur wciąż dorzucał jakieś składniki, recytując pod nosem zaklęcia w języku, którego Villemo nie znała. Wszystkiego, czego używał, zgromadził latami w tym miejscu, ukrywając pod ołtarzem. Doprawdy dobrze się przygotował.
Narysował na pergaminie jakieś znaki, najprawdopodobniej runy, o których znaczeniu Villemo wolała nie myśleć. Uniósł papier nad kotłem, wycelował w niego różdżką i zaklęciem podpalił. Kawałki pergaminu razem z popiołem wpadły do naczynia, a zaraz potem wydobyła się z niego zielona, śmierdząca para.
- Już niedługo. Jeszcze został nam jednej element, ofiara — wydyszał i zbliżył się ku niej z szaleństwem w oczach.
- Proszę, nie rób tego — wyszeptała błagalnym głosem, chociaż wiedziała, że go nie powstrzyma.
Przyłożył do jej twarzy koniec rozgrzanej do czerwoności różdżki i przeciągnął ją wzdłuż policzka. Villemo krzyknęła, z rany wylała się krew. Artur czekał, aż dostatecznie dużo ścieknie jej po różdżce i wrócił do kotła. Villemo miała mroczki przed oczami, kiedy próbowała dojrzeć co robi jej oprawca. Nie mogę stracić przytomności — pobudzała się w duchu — muszę myśleć i się uwolnić.
Artur poczekał cierpliwie, aż ostatnia kropla krwi skapnie z różdżki do wywaru, który pienił się i buchał kłębami oparów.
- Historia lubi się powtarzać. Tak jak kiedyś sam sławny Harry Potter był świadkiem odrodzenia swojego pana, tak ty teraz będziesz patrzeć na to, jak ja wskrzeszam swojego. Swoją drogą pomyśl tylko, staniesz twarzą w twarz z protoplastą naszego wspaniałego rodu. Czy to nie zaszczyt?

Z kotła wydostało się już tyle pary, że Villemo prawie nic nie widziała. Artur majaczył jej, jako zielonkawy cień wśród dymu, nie miała pojęcia, jaki będzie jego następny krok. Pod kamuflażem z oparów stał z wyciągniętą dłonią, w której trzymał kamień wskrzeszenia. Skupił się na pragnieniu by Tengel Zły ukazał mu się z zaświatów. Z kłębów pary zaczął formować się jakiś kształt. Najpierw przypomniał mały kokon, który z każdą sekundą rozrastał się, aż osiągnął wielkość niskiego człowieka. Po chwili dym uformował się w płaską głowę, zgarbione ciało i długie, chude kończyny zakończone szponami. W przeraźliwie pomarszczonej twarzy dokładnie można było dostrzec parę żółtych jak siarka, świecących oczu.
Villemo mimowolnie jęknęła. Tengel Zły ukazał się przed nimi jako duch, ale był tak przerażający, że oddech uwiązł jej w gardle. Gdy sądziła, że gorzej być już nie może, do jej uszu dobiegła osobliwa melodia. Jeżeli do tej pory się bała, to teraz była na śmierć przerażona. Artur dmuchał w mały, prymitywny flet, wydobywając z niego szczególną pieśń. Każdy z Ludzi Lodu doskonale zdawał sobie sprawę, co ta melodia oznacza. Było to zaklęcie, które setki lat temu Tengel Zły ułożył, jako swoiste hasło do obudzenia go z magicznego snu. O ile jego duch ukazał się dzięki kamieniowi wskrzeszenia, o tyle ten dźwięk miał sprawdzić, że zły przodek stanie się żywy i prawdziwy. Echo niosło muzykę po całej komnacie i wprawiało ściany w wibrację. Villemo czuła, że cały ołtarz trzęsie się pod wpływem energii, której źródło znajdowało się nad kotłem. Oczy Norweżki zaszły łzami, podrażnione ostrym zapachem zgnilizny i siarki, które Tengel Zły roztaczał w koło.
Nagle wszystko eksplodowało jasnym blaskiem. Kocioł roztrzaskał się na kawałki, Artur uderzony siłą podmuchu, odleciał kilka metrów do tyłu, przerywając swoją grę. Pod wpływem nagłego światła Diabelskie sidła skurczyły się i cofnęły pod ścianę, a Villemo, uwolniona, ciężko upadła na podłogę. Nabrała głęboko powietrza, ale zaraz zakaszlała, dusząc się zielonym dymem, który wypełnił komnatę. Na kolanach okrążyła ołtarz i schowała się pod skóry reniferów. W komnacie zapadła totalna, przerażająca cisza.


Rozdział XVI

Byle wydostać się z lasu


Artur, lekko oszołomiony, ostrożnie podniósł się z ziemi. Stał na lekko ugiętych nogach i patrzył przed siebie, jak powoli opada chmura dławiącego pyłu. Śmierdziało okropnie, ale jakie to miało znaczenie. To był zapach jego pana, ojca wszystkich Ludzi Lodu, całe życie marzył, by go poczuć. Drgnął, widząc coraz wyraźniej postać stojąca przed nim. Był to człowiek, chociaż niewiele ludzkiego wyglądu w nim pozostało. Jak przystało na kogoś wywodzącego się ze wschodu, był stosunkowo niski i miał niemal przeźroczystą, szarozieloną skórę, poprzecinaną głębokimi bruzdami. Jego głowa była łysa i spłaszczona, uszy małe i spiczasto zakończone, doklejone do czaszki. Nos sterczał długi i zakrzywiony, niczym dziób drapieżnego ptaka, a pod nim znajdowały się podłużne usta wypełnione ostrymi małymi zębami, za którymi poruszał się fioletowy język. Ubrany był w zniszczone, szamańskie futro, ubrudzone pleśnią i kurzem, które sięgało mu do kostek. Stopy miał owinięte skórami, a spod rękawków wystawały czarne szpony. Najgorsze w jego wizerunku były jednak oczy. Małe, skośne szparki, patrzyły z pogardą i nienawiścią, żarząc się żółtym blaskiem. Gdy Artur w nie spojrzał, ugięły się pod nim kolana i mimowolnie uklęknął. Tengel Zły poruszył głową niczym sowa, wpatrująca się w swoją ofiarę. Otworzył szczęki i wyzionął z nich kłęby zielonego, cuchnącego pyłu, jakby opary wypełniały jego całe wnętrze.
- Wróciłem - wydobył się z niego dźwięk niczym z głębokiej, bezdennej studni. Artur miał wrażenie, że Tengel nie poruszył nawet ustami.
- Panie, jestem na twoje usługi.
Puchon ukłonił się nisko, z poszanowaniem, czując jak drżą mu kolana. Szczerze mówiąc, bał się, że jego zły przodek zada mu śmiertelny cios i z przerażeniem stwierdził, że nie jest już tak pewny siebie, jak jeszcze chwilę temu. Nie żałował tego, co zrobił, ale nie miał pojęcia, jak potraktuje go jego mistrz. Czy okaże mu łaskę i zechce wziąć go na sługę?
- Wstań — rozkazał Tengel Zły i zbliżył się o kilka metrów w jego stronę. - Który mamy rok?
Artura zdziwiło to pytanie i z przejęcia musiał się głęboko zastanowić.
- 2017 mój Panie.
- Chmmm — Tengelowi nic to nie mówiło, ale wydawał się wyraźnie zadowolony. Spojrzał na ciało Patryka i uśmiechnął się triumfalnie.
- Przysłużyłeś się, jak widzę. Ludzie Lodu okazali się dla mnie rozczarowaniem, ale być może jest jeszcze nadzieja, by powrócili do mych łask.

Villemo cały czas zastanawiała się jak uciec z komnaty. Póki Tengel Zły i Artur zajęci byli sobą, mogła przemknąć do korytarza. Zielone opary zgęstniały i opadły na wysokość metra, więc gdyby dostatecznie się schyliła, nie zauważyliby jej. Musiałaby być tylko całkiem cicho.

- Opowiedz mi o tych czasach. Chcę wiedzieć, czego się spodziewać, kiedy stąd wyjdę — rozkazał Tengel, a Artur z przejęciem zaczął mówić. Najpierw ogólnie o świecie, jego bogactwach i rozwoju, wiedział, że jego przodka najbardziej to zainteresuje. Potem opisał mu Hogwart i ludzi, którzy się w nim znajdowali, na co Tengel Zły wyraził pogardę dla różdżek i zaklęć uczonych w tej szkole. Dla niego prawdziwą i jedyną magią była ta szamańska, wywodząca się z pradawnych ludów wschodu. Postanowił w pierwszej kolejności pozbyć się wszystkich czarodziejów, którzy do czarów używali drewnianych patyków i którzy latali na miotłach. Tengel zaśmiał się szyderczo na samo wyobrażenie tak niedorzecznych praktyk.

Podczas gdy Artur tłumaczył Tengelowi jak wygląda obecnie świat, Villemo na kolanach, okryta gęstą mgłą, skradała się do wyjścia z komnaty. Zataczała jak największy krąg i z każdą chwilą była bliżej wyjścia, co dodawało jej nadziei. Od smrodu zbierało jej się na wymioty, a każde słowo wypowiedziane przez jej złego przodka wywoływało gęsią skóę, mimo to brnęła dalej, nie zdradzając najmniejszym szmerem swojej obecności.

Tengelowi bardzo podobało się to, co usłyszał. Zawsze pragnął władać bogatym i rozwojowym światem, a nie takim zabobonnym, opętanym zarazami i biedą, w którym przyszło mu żyć. Z każdą chwilą czuł się coraz silniejszy, ale daleko jeszcze mu było do odzyskania pełni sił. Musiał się posilić.
- Czuję, że w moich żyłach płynie sycąca krew — powiedział nagle Tengel Zły, oblizując obleśnie usta — przyprowadź dziewczynę.
Artur ukłonił się nisko i spuścił wzrok, by nie patrzeć na obrzydliwy wyraz twarzy swego pana.
- Oczywiście mistrzu, ona jest specjalnym prezentem, będziesz zadowolony — mówiąc to, podszedł do ołtarza i w ciągu sekundy odpłynęła z niego cała krew. Z przerażeniem stwierdził, że Villemo zniknęła. Zaczął gorączkowo się rozglądać, zajrzał pod skóry, za ołtarz, brodził jak opętany w gęstych oparach, wzbijając je niemal pod sufit.
- Nie ma jej — szepnął, czując, że pot zalewa mu oczy, a serce wali w piersi jak młot. — Uciekła.
- Znajdź ją! - wrzasnął Tengel Zły, wypuszczając z ust gęste kłęby trującego gazu. Artur przerażony do szpiku kości puścił się pędem w pościg za Villemo.

Biegła przez las, nie bacząc na szarpiące ją gałęzie i cierniste krzewy. Nie wiedziała, co robić dalej, nie miała żadnego planu. Jej jedynym celem było uciec jak najdalej od tego przeklętego miejsca. Starała się biec cały czas prosto, łudząc się, że z każdą chwilą będzie zbliżać się do zamku. Przez cały czas kątem oka widziała jakiś ruch, ale ani nie miała czasu, ani ochoty przyjrzeć się temu z bliska.
Węże.
Miała wrażenie, że stado ogromnych dusicieli pełznie za nią, odkąd tylko wyszła z tunelu. Sunęły z początku cicho, potem coraz głośniej, depcząc jej po piętach. Nagle coś podcięło jej nogi i upadła z impetem, turlając się po mokrej ziemi przez kilka metrów.
Oszołomiona leżała na plecach z zamkniętymi oczami, bojąc się poruszyć. Słyszała wokół siebie szelest, jakby jakieś grube, obłe cielsko prześlizgiwało się tuż obok niej. Poruszała ostrożnie dłońmi, stopami oraz szyją, upewniając się, że niczego nie złamała, po czym otworzyła oczy. Wpatrując się w zarys koron drzew na tle granatowego nieba, wsłuchiwała się w dźwięk dochodzący zza jej głowy. To coś było coraz bliżej. Musiała działać i to szybko. Wyobraziła sobie białe i gorące światło, które rozchodziło się w jej ciele niczym życiodajna, dobra energia. Myślała o jej oczyszczającym działaniu i ochronnej mocy.
Kątem oka zobaczyła za sobą ruch, a w następnej sekundzie coś długiego uniosło się ze świstem nad jej głową.
Villemo przeturlała się na bok w chwili, gdy ogromny, gruby korzeń niczym bat trzasnął w ziemię w miejsce, gdzie przed chwilą leżała. W powietrze wzbiła się mieszanka ziemi, patyków i zgniłych liści, dzięki czemu Villemo niepostrzeżenie wstała i odskoczyła o kilka kroków. Potężny korzeń uniósł się ponownie i niczym anakonda ruszył w jej stronę, zgniatając wszystko na swojej drodze.
Stanęła do niego przodem, z wyciągniętymi rękami. Ledwo wyobraziła sobie szeroką tarczę ochronną, z jej dłoni wydostał się snop białego światła, tworząc jasną barierę. Korzeń zatrzymał się i zwinął w kłębek, bojąc się zbliżyć. Villemo utrzymując światło, zaczęła się do niego zbliżać, a gdy była dostarczenie blisko jednym ruchem rąk uderzyła w korzeń świetlistą tarczą, która przez niego przeleciała, spalając na popiół. Światło zniknęło, a las pogrążył się w głębokiej, złowrogiej ciszy. Lekki podmuch wiatru delikatnie rozwiał szaroczarne szczątki korzenia. Villemo ciężko oddychając z wysiłku, oparła ręce na kolanach, starając się nie upaść, gdyż kolana niebezpiecznie zaczęły się trząść. Wzięła kilka głębokich wdechów i wyprostowała się.

A więc rozwiązałam zagadkę tajemniczego węża. Tylko w którą stronę teraz iść? - Z przerażeniem zrozumiała, że obierając zły kierunek, zacznie się ponownie zbliżać do komnaty.
- Crucio!
Zaklęcie uderzyło w drzewo tuż przy lewym uchu Villemo. Odruchowo zasłoniła głowę i się uchyliła, mimo że w zetknięciu z takim zaklęciem było to bez sensu.
Pobiegła kilka metrów i schowała się za jednym z największych drzew.
- Dziki Pyyyyłkuuu, bawimy się w chowanego? - Głos Artura dudnił w leśnej ciszy. Szedł leniwie w jej stronę, pewny siebie, z uniesioną różdżką. Znalazł ją, więc teraz pójdzie gładko, dziewczyna nie ma szans z jego magicznymi zdolnościami.
- Wyjdź po dobroci, a nic ci się nie stanie. Nasz Pan chce byś dołączyła do naszego małego klubu Ludzi Lodu.
Villemo nie wierzyła w ani jedno jego słowo. Doskonale wiedziała, że Tengel Zły zabije ją i pożre, aby odzyskać siły. Albo zje ją żywcem, co jest równie prawdopodobne. Musiała uciekać, tylko nie wiedziała, jak uchronić się przed zaklęciami. Nie miała siły wyczarowywać kolejnej tarczy, nie było sensu nawet próbować, tylko straciłaby czas. Czy dałaby radę użyć różdżki? Jakie znała zaklęcia? Nic jej nie przychodziło do głowy.
- Bombarda!
Rozległ się potężny huk, kiedy zaklęcie uderzyło w konar drzewa, wydrążając w nim głęboką dziurę. Villemo prawie dostała zawału od hałasu, który wybrzmiał za jej głową. Na szczęście drzewo było bardzo grube, jednak jeszcze jedno takie uderzenie, a pień rozleci się w drzazgi.
- To koniec droga kuzynko, przygotuj się na spotkanie z przodkiem - powiedział Artur z wyczuwalną nutą satysfakcji.
Wtedy Villemo to zobaczyła. Przed nią, kilka metrów za gęstymi krzakami stał mur. Był tak porośnięty pnączami, że z początku go nie zauważyła, idealnie wtapiał się w dziki krajobraz lasu. To była jej jedyna szansa, ale nie mogła tak po prostu pobiec w jego stronę. Musiała poczekać na odpowiedni moment, już miała plan, chociaż to, co chciała zrobić było szalenie ryzykowne. Wsłuchała się w swojego oprawcę. Otworzyła na otoczenie wszystkie swoje zmysły. Słyszała szelest ściółki i szum koron drzew, nie zagłuszyły one jednak tego, co było najważniejsze. Nie musiała patrzeć na Artura, by widzieć, jak usztywnia nadgarstek i poprawia uchwyt dłoni na różdżce. Jak bierze zamach, jednocześnie wysuwając prawą nogę do przodu. Dokładnie wtedy, kiedy się spodziewała usłyszała zaklęcie.
- Bombarda!
Villemo wystrzeliła do przodu niby pocisk, niemal w tym samym momencie, kiedy drzewo eksplodowało, wyrzucając w powietrze mieszankę kory, miazgi i korka. Potężna chmura pyłu uniosła się w promieniu kilku metrów, przysłaniając kierunek upadku drzewa. Artur z przerażeniem obserwował, jak gruby konar przechyla się w jego stronę, a potem, ku jego uldze, zahacza o rozległe korony obok.
- Mało brakowało - westchnął i podbiegł do miejsca, w którym kryła się Villemo. Pył jeszcze nie opadł, ale udało mu się dojrzeć sterczący z ziemi kikut pnia.
- Mam nadzieję, że coś z ciebie zostało - szepnął, wytężając wzrok. Spodziewał się krwi, flaków, strzępków ubrań i włosów porozrzucanych wkoło. Niczego takiego nie zobaczył. Ofiara znowu mu uciekła.
- Aaaaaaaaaa! - Wrzasnął na całe gardło, a las poniósł jego przerażający krzyk na kilka kilometrów.

Villemo pod osłoną wybuchowej chmury dotarła do muru. Wspięcie się po pnączach nie sprawiło jej większego problemu, z łatwością pokonała tę stronę ściany. Po chwili była już na górze, kilka metrów nad ziemią, skąd roztaczał się widok na rozległe jezioro oraz oddalone miasteczko Hogsmeade. Słońce niedawno zaszło za horyzont, więc niebo przybrało kolor brudnej rdzy, odbijając się romantycznie w tafli jeziora. Jak bardzo ten widok nie pasował do okoliczności, w których się znalazła... Jakby na potwierdzenie swoich myśli usłyszała potworny wrzask i z początku pomyślała, że to jakieś wściekłe, fantastyczne zwierzę. Zaraz jednak domyśliła się prawdy.
Już wie, że uciekła.
Nie miała czasu do stracenia, wiedziała, że minie kilka minut, zanim Artur zauważy mur i ruszy za nią w pościg. Spojrzała w dół. Zejście po stromej, murowanej ścianie było nie lada wyzwaniem nawet dla kogoś w pełni sił. Villemo natomiast była wyczerpana, odwodniona, a jej ciało pokrywały rany i siniaki. Nie miała jednak wyjścia. Położyła się na brzuchu i spuściła nogi wzdłuż ściany, szukając dla nich oparcia. Odetchnęła z ulgą czując, że stopa zagłębiłam się w jakąś mizerną szczelinę. Zaczęła opuszczać się powoli w dół, centymetr po centymetrze. Za każdym razem, kiedy była pewna, że nie da rady zejść niżej, jakimś cudem odnajdywała punkt zaczepienia. W połowie drogi usłyszała znajomy, znienawidzony głos.
- Teraz to mnie cholernie wkurzyłaś - wysyczał Artur, stojąc na murze i patrząc na nią z góry morderczym spojrzeniem. Jego oczy świeciły w półmroku, a napięta skóra błyszczała od potu. Villemo udało nie nawet dojrzeć pulsującą żyłę na jego szyi i nie namyślając się ani sekundy dłużej skoczyła.

Nawet nie starała się utrzymać na nogach. Upadła miękko, celowo przechylając się na bark, aby zamortyzować skok, tak jak nauczono ją na akrobatyce. Przetoczyła się i stanęła na nogi, zdumiona, że jest cała i zdrowa. Nie zdążyła jednak nawet pomyśleć o dalszej ucieczce, kiedy spadł na nią potężny cios. Artur bez problemu pokonał mur i niczym dzikie zwierzę rzucił się na Vilemo. Już nie chciał ją zabić. Chciał aby cierpiała z bólu i upokorzenia za to, że wystawiła go na gniew Tengela Złego. Uderzył ją w brzuch i chociaż skuliła się z bólu, to dobrze wyczuł jej mieście, które stawiły opór. Norweżka, pochylając się próbowała uciec, zrobiła kilka szybszych kroków, po czym kopnięciem w plecy została przewrócona. Wpadła do niewielkiego bajorka, porośniętego brunatną trawą i karłowatymi drzewami. Kaszląc i plując breją, resztkami sił wytoczyła się na jego brzeg.
To koniec - pomyślała z goryczą.
Artur podszedł do niej, odwrócił na plecy i usiadł okrakiem na jej brzuchu. Próbowała się wyrwać, szarpała go za ubranie i za włosy, ale nie miała siły walczyć. Uśmiechnął się triumfalnie czując, jak dziewczyna opada z sił. Chwycił ją za twarz i polizał szramę, którą zrobił jej nożem na policzku. Zasyczała z bólu.
- O tak, nie dziwię się, że posmakowałaś Tengelowi. Sam mam ochotę cię zjeść Dziki Pyłku. - Jedną ręką trzymał jej dłonie nad głową, a drugą zaczął błądzić po jej ciele, nerwowo i brutalnie. Próbowała go uderzyć kolanem, ale była zbyt słaba, by zrobić mu jakąkolwiek krzywdę. Zacisnęła mocno powieki, nie chcąc patrzeć na przerażającą twarz Artura, na jego błyszczące szaleństwem i żądzą oczy. Poczuła na piersi jego dłoń i krzyknęła z bólu, gdy ją ścisnął.
- To dopiero początek, zaraz poznasz, co to siła dziedzictwa Ludzi Lodu. No już, nie bądź taka cnotliwa. Przecież wiem, że tego pragniesz.
Ręka przesunęła się z piersi na jej spodnie.
Jakiś obcy dźwięk wdarł się pomiędzy jej szloch, a wściekłe sapanie Artura. Najpierw plusk, a potem głuchy pomruk. Villemo otworzyła oczy i to, co zobaczyła na zawsze miało pozostać w jej pamięci.
Potężny czarny cień uniósł się nad głową Artura. Zanim chłopak zdążył się odwrócić, błysnęły ostre jak brzytwa zęby i ogromna szczęka dosłownie zamknęła się na jego głowie, wyrzucając wkoło fontannę krwi. Jedno kłapnięcie i czarne cielsko cofnęło się i zanurzyło z powrotem w wodzie. Villemo, cała umazana krwią, leżała sparaliżowana. Wpatrywała się w ciało Artura, które pomimo pozbawienia głowy, nadal na niej siedziało, wylewając z siebie wodospad posoki. Wrzasnęła, odepchnęła to, co zostało z Puchona i na kolanach odeszła kilka metrów od bagna. Błotoryj, umazany krwią, mózgiem i innymi substancjami, spojrzał na nią leniwym wzrokiem i zanurzył się w wodzie, udając martwą, starą kłodę.
- mój boże - jęknęła Villemo i zwymiotowała. Jej ciałem raz za razem wstrząsały potężne torsje. Kiedy skończyła, a nie trwało to długo, gdyż od kilku godzin nie miała nic w ustach, wstała na chwiejnych nogach i ruszyła w stronę muru. Mimo szoku, w jakim była, jakimś cudem pamiętała o polu ochronnym, które oddzielało Błotoryja od terenu zamku. Musiała wspiąć się z powrotem na mur i przejść po nim na drugą stronę bariery. Teraz kiedy nikt jej nie ścigał, poczuła powracająca energię. Ostatni wysiłek i będzie w Hogwarcie.


Rozdział XVII

Nie jesteś już sama


Wiedziała, że wygląda tragicznie i lepiej będzie, jak nie wejdzie w ten sposób do szkoły. Ukryła się za murkiem, odgradzającym jeden z placyków, na którym spotykali się uczniowie podczas przerwy. Oparła się plecami o chłodną skałę, próbując ignorować ból, który czuła na całym ciele. Skóra na szyi i brzuchu paliła żywym ogniem, przetarta do krwi przez korzenie, którymi była przymocowana do ołtarza. Najbardziej jednak bolała ją twarz. Nie chciała myśleć o tym, jak wygląda jej policzek. Musi być silna, użalanie się nad sobą jedynie pozbawi ją energii i chęci do działania.

Usłyszała narastający gwar i chwilę potem na plac przed zamkiem wyszło kilkanaściowo uczniów, skupionych w mniejsze grupki. Śmiali się, rozmawiali beztrosko, co wydawało się Villemo wręcz niedorzeczne. Jak jednak mogła im się dziwić, nie mieli pojęcia ani co ją spotkało, ani co spotka ich, jeśli ktoś nie powstrzyma Tengela Złego.

Kryjąc się za murkiem, ze zniecierpliwieniem czekała na Christianę. Wiedziała, że Artur kłamał, mówiąc, że wszyscy jej szukają, zapewne nikt nawet nie zauważył, że jej nie ma. Najprawdopodobniej było całkiem normalne, że w tym ogromnym zamku co chwilę ktoś znika na całodziennych wagarach. Słońce jakiś czas temu schowało się za horyzontem, ale było jeszcze na tyle wcześnie, że młodzi czarodzieje mogli spędzać czas poza zamkiem. Z jednej strony denerwowała ją ich radość, a z drugiej zazdrościła im niewiedzy o czyhającym niebezpeiczeństwie. Ścisnęło ją w gardle na myśl, że mogłaby teraz spacerować po łące i rozmawiać z przyjaciółmi o zupełnie niegroźnych, nastoletnich sprawach. Wzdrygnęła się, a po karku przeszedł dreszcz. Jeszcze rano jednym z jej najbliższych znajomych był Artur.
Podskoczyła przerażona, czując czyjąś rękę na ramieniu. Odwróciła się gwałtownie i spojrzała w wielkie, przerażone oczy Christiany.
- Mój boże, Villemo, co ci się stało? - krzyknęła wstrząśnięta Puchonka, ale Villemo szybko pokazała jej palcem, że ma być cicho i pociągnęła za sobą wzdłuż muru, tak by nikt ich nie usłyszał.
- Zaraz ci wszystko opowiem, ale uspokój się i nie patrz na mnie takim przerażonym wzrokiem - poprosiła stanowczo Villemo, rozglądając się, czy na pewno nikogo w pobliżu nie ma.
- Jak mam się uspokoić? Szukam cię od kilku godzin, przeszłam chyba wszystkie korytarze w zamku. Co ci się stało w twarz? Musisz iść do lekarza, im szybciej, tym łatwiej będzie to zasklepić.
Villemo pokiwała nerwowo głową.
- Nie ma czasu, musisz mi pomóc. Załatw mi spotkanie z dyrektorką, sam na sam. Najlepiej tutaj.
Christiana spojrzała na przyjaciółkę z niedowierzaniem.
- Mam iść do McGonagall powiedzieć, że życzysz sobie rozmowę na osobności w krzakach pod zamkiem?
- Tak - potwierdziła Villemo, bez cienia zawahania - i musisz ją ostrzec, że mam kłopoty, ale nic mi nie jest. Powiedz, że od tego zależy nasze życie.
Christianie nie podobał się ten pomysł, ale widziała, że Villemo spotkało coś strasznego. Nie miała powodu, by bagatelizować tę prośbę, nie wiedziała tylko, jak przekonać dyrektorkę do tak nietypowego spotkania.
- Powiedz jej - kontynuowała Villemo - że mam dowód na to, że profesor Neville nie miał nic wspólnego z atakiem Diabelskich Sideł.
Specjalnie użyła tej karty, by popchnąć przyjaciółkę do działania.
- Dobra - Christiana poczuła przypływ odwagi. - Lecę po dyrkę. Postaram się wrócić jak najszybciej. Rozumiem, że czas nagli.
- Nie mamy czasu w ogóle, zasuwaj! - Villemo odprowadziła wzrokiem swoją przyjaciółkę, biegnącą sprintem do zamku. Odetchnęła i usiadła, opierając plecy o miękki od mchu mur.

Nie wiedziała, kiedy zasnęła. Śniła, że po jej ciele pełzną długie, cienkie robaki. Wdzierają się do nosa, uszu i ust, uniemożliwiając krzyczenie. Nie mogła ich strącić, bo ręce i nogi były skrępowane zgniłymi korzeniami. Nagle z nieba zleciały dwa czarne kruki i zaczęły wydziobywać jej oczy. Czuła jak coś lepkiego spływa jej po policzkach. Ktoś szarpał ją za ramię, ale widziała tylko ciemność.
- Villemo!
Nie mogła się ruszyć, niczego nie słyszała i nic nie widziała. Chciała umrzeć.
- Villemo, obudź się!
Norweżka poderwała się z krzykiem, ale silna, kobieca dłoń zdołała ją przytrzymać.
- Już dobrze, spokojnie, jesteś bezpieczna.
To był łagodny, ciepły głos profesor McGonagall.
- Pani dyrektor, jak dobrze, że pani przyszła. - Villemo natychmiast odzyskała pełnię świadomości. To był tylko sen, oczy były na miejscu, żadne kruki nie krążyły nad ich głowami.
- Wyglądasz strasznie, drogie dziecko, powiedz co się stało.
Christiana patrzyła na przyjaciółkę wyczekująco, bardzo chciała wreszcie się dowiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi.
- Pani dyrektor, czy zna pani historię Ludzi Lodu? - zapytała Villemo, mając nadzieję, że nie będzie musiała wdawać się w szczegóły. Nie było na to czasu.
- Owszem, czytałam na ich temat w książce o alternatywnym rodzaju magii. Wasza rodzina jest tematem tabu dla wielu czarodziejów, dlatego byłam ogromnie zainteresowana, kiedy dowiedziałam się, że będziesz się uczyć w naszej szkole.
- Więc wie pani o naszym złym przodku, którego udało się unicestwić po kilkuset latach walki?
McGonagall ożywiła się nieznacznie
- Oczywiście, wasza historia walki z Tengelem Złym jest bardzo podobna do naszej walki z Voldemortem. Wiele nas różni, ale zło jest wszędzie jednakowo niebezpieczne...
- On wrócił - przerwała dyrektorce. - Artur okazał się dotknięty złym dziedzictwem i za pomocą kamienia wskrzeszenia oraz melodii z czarodziejskiego fletu, powołał Tengela Złego do życia.
McGonagall i Christiana zaniemówiły. Ich wyobraźnia miała problem z ogarnięciem słów Villemo i minęła dłuższa chwila, zanim zdołały to skomentować. Christiana była pierwsza.
- Przecież Artur jest naszym kolegą, widujemy się z nim codziennie. Jest miły i sympatyczny...
- Nie, nie jest! To opętany rządzą mordu potomek Tengela Złego, który wskrzesił swego pana, by mu służyć...a raczej był. On nie żyje.
McGonagall wyprostowała się wstrząśnięta
- Co ty mówisz, dziewczyno?
- Artur mnie gonił, chciał schwytać i zaprowadzić do Tengela Złego. Dopadł mnie przy bagnie z Błotoryjem, a ten...- Villemo na wspomnienie tego, co zaszło pozieleniała na twarzy.
- Na Merlina - McGonagall musiała oprzeć się o ramię Christiany.
- W lesie jest ukryty tunel, prowadzący do komnaty. Artur przez wiele lat urządzał tam miejsce do odprawienia rytuału. To on zatruł las zaklęciami tak, by nikt się do niego nie zbliżał. W tej komnacie jest teraz Tengel Zły. Podejrzewam, że nie wyjdzie stamtąd, bo czeka na Artura i mnie. Jest osłabiony, ale śmiertelnie niebezpieczny. Poza tym w środku jest...
Villemo przestała widzieć, kiedy jej oczy zaszły łzami.
- Mów do cholery - Christiana potrząsnęła przyjaciółką, nie chcąc, by ta całkiem się rozkleiła.
- Tam jest Patryk. To znaczy jego ciało. Artur go zabił zaklęciem uśmiercającym.
McGonagall jęknęła z rozpaczy.
- Pani profesor... on był śmierciożercą - Słowa same cisnęły się Villemo na usta, pragnęła to z siebie wyrzucić. - Chciał mi wytłumaczyć, że odszedł od Voldemorta, ale ja... Nie wysłuchałam go, a teraz... Jest już za późno.
McGonagall przytuliła dziewczynę, gdy ta zaniosła się szlochem.
- Wiedziałam, że Patryk nosi znak Czarnego Pana - powiedziała głaszcząc Norweżkę po splątanych włosach.
- Naprawdę?
- Tak. Patryk przyszedł do mnie i wszytko opowiedział. Nie chciał udawać kogoś, kim nie jest i zawsze wykładał otwarte karty na stół.
Villemo uśmiechnęła się na wspomnienie ich rozmów. Westchnęła uspokojona i odsunęła się od pani dyrektor.
- Racja, taki właśnie był. Szczery do bólu.
McGonagall zmieniła wyraz twarzy ze współczującego na zdeterminowany. Jej oczy zabłysły rządzą walki.
- Nie traćmy czasu, muszę zwołać mocną ekipę, która pójdzie z nami do lasu i unicestwi Tengela Złego.
- Nie przypuszczałam, że mi pani uwierzy na słowo - powiedziała szczerze Villemo. Przez twarz pani Dyrektor przebiegł cień, przez co sprawiała wrażenie dużo starszej, niż jeszcze chwilę temu.
- Kilkanaście lat temu przyszły do mnie pewne dzieciaki i ostrzegły przed niebezpieczeństwem. Nie dałam wiary ich słowom i żałuję tego do dziś, gdyż naraziłam je wtedy na ogromne niebezpieczeństwo. Nie popełnię tego samego błędu.
Profesor Mcgonagall wyciągnęła różdżkę i kilkoma sprawnymi zaklęciami oczyściła Villemo z brudu, błota i zeschłych plam krwi. Próbowała też poradzić coś na paskudną szramę na policzku, ale rana zdawała się odporna na magię.
- Z tym musimy bardziej się postarać, ale teraz nie mamy na to czasu, przykro mi.
Villemo nie odczuwała smutku z powodu policzka, jednak wspomnienie momentu zadania tej rany, paliło ją w serce. Odetchnęła głęboko, próbując pokonać narastającą gulę w gardle.
- Nic nie szkodzi - odparła łamiącym się głosem - Ale nie mogę tak pokazać się na zamku, poczekam tutaj na was.
- Nie będzie takiej potrzeby, chodźcie za mną - nakazała Dyrektorka i zwinnym, jak na jej wiek krokiem ruszyła wzdłuż ściany zamku w przeciwną stronę niż błonia i dziedziniec. Dziewczyny nie bez wysiłku szły za jej plecami, pełne podziwu dla zaangażowania tej poważnej czarownicy. Po chwili profesor Mcgonagall zatrzymała się przy sporym, ściętym pieńku o rozłożystych korzeniach. Był mocno wciśnięty w kąt muru, w zagłębieniu, tak że zupełnie nie zwracał na siebie uwagi.
- Pomóżcie mi go przesunąć.
Dziewczyny spojrzały z powątpiewaniem, pień wyglądał jakby wrósł w ściany Hogwartu, były pewne, że nie ruszy nawet o centymetr. Myliły się. Już po kilkunastu minutach leżał przewrócony na bok za ich plecami, a tam gdzie tkwił wcześniej, była teraz czarna, spora dziura.
- To jest jedno z zapomnianych przejść do Hogwartu. Wiem o nim tylko ja i kilku moich dawnych przyjaciół ze szkoły - szepnęła Minerwa Mcgonagall głosem przepełnionym emocjami. Villemo niemal widziała swoimi oczami jej wspomnienia. Grupka przyjaciół w mundurkach Gryffindoru, wracająca z nielegalnych wycieczek. Dreszcz emocji, czy ktoś ich nie zobaczy. Ukradkowe dotknięcie ukochanej osoby w ciasnym przejściu.
- Wchodzimy - nakazała nagle Dyrektorka i już po chwili zniknęła w czarnej jamie, wytrącając Villemo z wizji.
- Wszystko gra? - zapytała Christiana, schylając się, by zmieścić się w przejściu. Była o półtora głowy wyższa od profesor Mcgonagall.
- Tak, jasne, już idę - Norweżka zerknęła przez ramię, słysząc cichy, wesoły śmiech. Poczuła powiew wiatru na twarzy, jak gdyby ktoś obok niej przeszedł. Spojrzała w dziurę, ale Christiany nie było widać, więc po chwili i ona zagłębiła się w ciemność, wreszcie czując, że nie jest już sama.


 Rozdział XVIII

Tajne przejście, Neville, Runy


Minerwa Mcgonagall prowadziła uczennice korytarzem, oświetlając drogę różdżką. Nie była w tym miejscu kilkadziesiąt lat i szczerze mówiąc nie sądziła, że kiedykolwiek tu wróci. Przejście, niegdyś czyste i oświetlone małymi pochodniami, było teraz zatęchłe, ciemne i pełne pajęczyn. Dziewczyny czuły, że poruszają się łukiem w lewo i lekko pod górkę. Villemo wyraźnie wyczuwała duszący zapach pleśni, taki sam jak w komnacie, w której przebywał Tengel Zły. Nawet dźwięki przywodziły na myśl sunące, oślizgłe korzenie drzew Zakazanego Lasu. Obawiała się, że te wspomnienia jeszcze długo będą gnieździć się w jej umyśle.
Dyrektorka nagle się zatrzymała i uniosła różdżkę wyżej, ponad głową.
- Tutaj się zatrzymamy. To, co teraz zobaczycie, musi pozostać między nami - powiedziała poważnym i ostrym tonem.
Sięgnęła ręką pomiędzy skały w ścianie i przekręciła wystający z nich malutki, pordzewiały drąg. Usłyszały ciche kliknięcie, po którym wyczuły na łydkach wyraźny ciąg powietrza. Dyrektorka zrobiła kilka kroków do przodu i weszła w wąską szczelinę w ścianie, znikając uczennicom z pola widzenia. Szybko ruszyły za znikającym światłem jej różdżki, pokonując wyjątkowo ciasną szparę w skale. Gdy znalazły się tuż za plecami dyrektorki, ta odwróciła się do nich i położyła palec na ustach, nakazując ciszę. Szczelina nagle się skończyła płaską ścianą, ale Minerwa lekko ją pchnęła, a ta ustąpiła bezdźwięcznie, wpuszczając do korytarza blade światło. Przeszły przez nowo powstały otwór i nagle znalazły się... W gabinecie dyrektorki.

- Niesamowite! - wykrzyknęła ściszonym głosem Christiana, kiedy stanęły w niewielkim, staromodnie urządzonym pokoju. Okazało się, że weszły do niego przez uchylony obraz, znajdujący się w małej wnęce. Płutno przedstawiało śpiącego pod drzewem mnicha, za którego plecami rozpościerał się piękny, bujny las.
- Ten stary mnich to niegroźny pijaczyna - wytłumaczyła Minerwa dziewczynom - głównie śpi i ciężko go zbudzić nawet trąbami, a jak nie śpi, to pije, a potem nie pamięta co widział i słyszał.
Przyjaciółki pomyślały, że to był bezwątpienia najlepszy obraz, za którym można zrobić tajemne przejście. W dodatku z miejsca, w którym stały, nie było widać innych obrazów, co gwarantowało dyskrecję. Ktoś całkiem sprytnie to wymyślił.
Villemo i Christiana były pełne podziwu dla młodzieńczej werwy dyrektorki. Widać było, że w obliczu niebezpieczeństwa potrafi sięgnąć po zaskakujące rozwiązania.
- Pani profesor... - zaczęła Villemo, chcąc wypytać ją o tunel i przyczynę, dla której jedna z jego odnóg kończyła się właśnie tutaj, ale profesor Mcgonagall stanowczo ucięła rozmowę.
- Im mniej wiecie, tym lepiej. Zresztą, ten tunel nie ma już żadnego znaczenia. Jak tylko uporamy się z Tengelem Złym, pozbędę się go.
Villemo przepraszająco skinęła głową, wyszła na wścibską, ale nie mogła się oprzeć wrażeniu, że z dyrektorki w młodości musiało być niezłe ziółko.
Christiana najwidoczniej podzielała jej zdanie, bo porozumiewawczo uśmiechnęła się ukradkiem.
Wyszły z wnęki i podeszły do szerokiego, uporządkowanego biurka. W gabinecie panowała cisza, nie licząc cichego chrapania kilku obrazów i... Jednego czarodzieja.
- Profesor Longbottom? - Wyszeptały równocześnie Villemo i Christiana. Opiekun Puchonów niespokojnie poruszył się w obszernym, bujanym fotelu, w którym spał. Przeciągnął się, mlasnął i uniósł jedną powiekę. Zamknął oczy i wydawało się, że ponownie zasnął, kiedy nagle poderwał się na równe nogi zakłopotany.
- Villemo? Christiana? A co wy tu robicie? Pani dyrektor?
- Uspokój się, Longbottom - zganiła go Minerwa, ale w jej głosie brzmiało rozbawienie. - Doprowadź się do porządku, jest misja do wykonania.
Czarownice dyskretnie odeszły na bok, by Neville mógł się ubrać i ułożyć ręką włosy, które po spaniu sterczały, jak gdyby raził go piorun. McGonagall wytłumaczyła dziwczynom po cichu, że ich opiekun do tej pory mieszkał na zamku, więc gdy go zawieszono nie miał gdzie spać. Pozwoliła mu tymczasowo spędzać noce w swoim gabinecie, dopóki nie znajdzie sobie jakiegoś lokum.
Po pięciu minutach siedzieli wszyscy razem przy podłużnym biurku. Minerwa opowiedziała pokrótce Neville'owi o niebezpieczeństwie, po czym stanowczo zadecydowała, że to on im pomoże. Niestety na zamku niewiele było młodych, zdolnych nauczycieli, którym można było zaufać i właściwie tylko opiekun Hufflepuffu spełniał te kryteria. Dziewczyny w pełni się z tym zgadzały, a Neville czuł, że duma rozsadza mu piersi. Postanowił, że da z siebie wszystko i nie zawiedzie tych trzech kobiet, które zwróciły się do niego po pomoc. Poza tym mógłby w ten sposób odpłacić za wsparcie, które ofiarowała mu Minerwa, bo gdyby nie ona, musiałby szukać przytułku dla bezdomnych czarodziei. Oczywiście pracując jako nauczyciel stać go było na wynajęcie pokoju w Hogwarcie, jednak teraz, kiedy go zawieszono, stracił pracę i dochody, poza tym jego obecność w zamku była niemile widziana. Ucieszył się jak dziecko, kiedy usłyszał, że są dowody na jego niewinność w kwestii ataku Diabelskich Sideł na Villemo. Jeśli wszystko dobrze pójdzie to nie dość, że pomoże uratować świat, to jeszcze odzyska godność i stanowisko.

- Musimy przejść przez las i znaleźć wejście do komnaty. Villemo, pamiętasz drogę? - zapytała McGonagall.
- Myślę, że mniej więcej tak, ale w lesie jest bardzo niebezpiecznie, ledwo uszłam z życiem. Zastanawiam się nad inną drogą.
Wszyscy popatrzyli na nią zaciekawieni, myśląc o tym samym. Nikt nie miał ochoty wchodzić do Zakazanego Lasu.
- Tu w zamku jest bardzo wiele podziemnych tuneli - zaczęła Villemo, a Minerwa niespokojnie poruszyła się na krześle. - Zauważyłam, że zarówno na korytarzach, jak i w lochach czuć stęchliznę i wilgoć.
- To normalne, mury są stare i w niektórych miejscach niedogrzane - zauważyła dyrektorka.
- Tak, ale to jest inny rodzaj zapachu. Zrozumiałam to dopiero, gdy znalazłam się w lesie, a potem w komnacie. To zapach zgniłych korzeni. Poza tym wyraźnie słyszałam dźwięki, jakby coś pełzało, wiło się pod podłogą i za ścianą. Dobrze je znam... - Norweżka mimowolnie zadrżała i oplotła się rękami, jakby nagle mocno zmarzła.
- Na pewno istnieje jakiś tunel, który łączy Hogwart z komnatą - dokończyła Villemo.
- Zgadzam się z Vill. Najprawdopodobniej Artur właśnie w taki sposób dostawał się szybko do komnaty.
McGonagall nagle gwałtownie wstała.
- To oznacza, że Tengel Zły może się tu przedostać szybciej niż zakładaliśmy. W dodatku nie musi nawet wychodzić na powierzchnię. Musimy się spieszyć!
Wszyscy się z nią zgodzili, tylko nikt nie miał pojęcia, gdzie mógł znajdować się ów tajemniczy tunel.
- Myślę, żeby zacząć od miejsca położonego najniżej w zamku - zaproponował Neville, a pozostali się z nim zgodzili. Villemo przyszło coś na myśl.
- Artur nie mógł nigdzie daleko odchodzić, bo zwracałby na siebie uwagę. Może wejście znajduje się blisko pokoju wspólnego Hufflepuffu?
- Zacznijmy więc tam - zadecydowała Minerwa i wszyscy nie zwlekając opuścili gabinet, niemal biegnąc w kierunku podziemi.

Mieli szczęście, bo było już po ciszy nocnej i na nikogo się nie natknęli, a jeśli słyszeli jakieś głosy, to szli inną drogą. Po chwili zeszli kamiennymi schodami w stronę pokoju Puchonów.
- Zatrzymajcie się na chwilę - poprosiła nagle Villemo i wszyscy stanęli zaciekawieni.
- Wiem, kto może pomóc nam w znalezieniu korytarza.
Minerwa nie była zadowolona z tego, że ktoś jeszcze ma dołączyć do ich wyprawy, ale Villemo zapewniła, że wie co robi.
- Lepiej będzie, jeśli nie pokażę się w naszym dormitorium, nie chce wzbudzać sensacji, w końcu nie było mnie na lekcjach przez cały dzień - zaczęła tłumaczyć Villemo, po czym zwróciła się do Christiany i wytłumaczyła, co ma zrobić. Wszyscy się nieco zdziwili pomysłem Norweżki, ale nie mieli nic lepszego do zaproponowania, więc postanowili zobaczyć, co z tego wyjdzie.
Po kilku chwilach przyjaciółka wróciła, niosąc w ręku mandragorę. Trzymała ją za rzemień, wyciągając rękę przed siebie.
- Wybacz, że to mówię, ale jest trochę straszna.
Villemo odebrała od Christiany talizman i zawiesiła go sobie na szyi.
- Trochę tak, ale jest też czuła na zbliżające się niebezpieczeństwo. Chodźmy.
Szli wzdłuż długiego ciemnego korytarza, który się wił, wznosił i opadał co jakiś czas. Zeszli kilka schodków niżej i znaleźli się w kolejnym tunelu, w którym zapach pleśni wyraźnie się wzmógł. Niestety korytarz nagle się skończył nagą, wilgotną ścianą.
- Co teraz? - zapytała Christiana przyjaciółkę.
Villemo ją wyminęła i położyła dłonie na oślizgłej skale. Mandragora na jej szyi zaczęła się lekko wić i drżeć, co było dla Norweżki jasnym komunikatem.
- Za tą ścianą jest przejście.
Minerwa i Neville z powątpiewaniem na twarzach podeszli bliżej.
- W jaki sposób Artur mógł przedostać się na drugą stronę? - zapytała dyrektora, tym samym dając do zrozumienia, że wieży w zdolności Villemo. Dziewczyna poczuła ulgę i w myślach podziękowała mandragorze, swojej opiekunce.
- Może jest tu jakaś dźwignia albo jakiś inny mechanizm otwierający? - Christiana macała ściany wokół, mimo wstrętu, jaki czuła dotykając wilgotnych skał.
- A co to za rysunki? - zapytał Neville, przyglądając się cienkim kreseczkom wyrytym z boku ściany. Układały się w różne kształty, okręgi i krzyżyki, niektóre proste, inne bardzo skomplikowane.
Villemo wpatrywała się w nie z szeroko otwartymi oczami, czując, jak serce wali jej w rytm szamańskich bębnów.
- To są czarnoksięskie runy - wyszeptała, czując respekt do ich mocy. Zdawała sobie sprawę, że najprawdopodobniej ona jedyna wie, jak są potężne.
- To jest klucz, kiedy je odczytamy, przejście powinno się otworzyć.
Trzy pary oczu spojrzało na nią wyczekująco, co zbiło ją z tropu. Spuściła wzrok.
- Niestety, ja tego nie potrafię.
Christiana złapała się za głowę, Neville wypuścił głośno powietrze, a Minerwa zacisnęła usta w wąską kreskę. Nikt nie wiedział, co robić dalej. Wysadzenie ściany skończyłoby się zawaleniem całego stropu i pogrzebaniu ich żywcem, nie mówiąc już o uczniach, którzy spali nad ich głowami.
- Ktoś tu jest! - krzyknęła nagle Christiana, chowając się za plecami Nevilla, chociaż i on cofnął się o krok na widok czarnej postaci, która pojawiała się w tunelu, wypełniając niemal całą jego przestrzeń.



Rozdział XIX

Nieoczekiwana pomoc


Minerwa McGonagall wystąpiła na przód z różdżką wyciągniętą przed sobą, gotowa w każdej chwili uderzyć zaklęciem w nieznaną postać. Nie wiedziała jednak z kim lub z czym ma do czynienia i jaki atak czy obrona będzie w tym przypadku najlepsza, więc z ostrożności szykowała się na drętwotę. Czuła, że będzie to stanowczo za mało, że zaklęcie nie uchroni ich na długo, miała jednak nadzieję zyskać kilka sekund na podjęcie lepszej decyzji. Neville stanął obok Dyrektorki, krzycząc do dziewczyn, by nie podchodziły. Stały za plecami procesorów, wpatrując się z niedowierzaniem na postać, która pojawiła się dosłownie znikąd.

To, co wyrosło w korytarzu, miało około dwa metry wysokości i było szerokie jak troll. Ciemność, jaka zapadła w chwili, kiedy się zjawiło, nie pozwalała dojrzeć szczegółów, a jedynie zarys potężnej sylwetki porośniętej sierścią. Przerażona Christiana wciąż kuliła się za plecami Longbottoma, ale Villemo, bardziej zaciekawiona niż wystraszona, powoli zrobiła kilka kroków w stronę postaci. Mandragora spokojnie leżała na jej piersi, jakby chciała powiedzieć „nie obawiaj się, on nie jest niebezpieczny".
- Villemo, cofnij się! - zagrzmiała McGonagall, nie spuszczając wzroku z przybysza.
- Pani profesor, ja chyba wiem, kim on jest - odpowiedziała Norweżka, a następne słowa skierowała do przybysza. - Nie jesteś wrogiem, prawda?
Postać poruszyła się, uniosła ręce i ściągnęła z głowy szeroki, włochaty kaptur. Ukazała im się straszna, ale ludzka twarz o wschodnich rysach i długich, szczecinowatych włosach. Był ubrany w skóry porośnięte futrem, które optycznie powiększały jego i tak potężną sylwetkę. Przez ramię miał przewieszony łuk i wiało od niego przenikliwym chłodem, jakby wyszedł właśnie z wielkiej lodówki, albo deportował się wprost z bieguna północnego. Skośne oczy błyszczały w ciemności żółtym blaskiem, tak dobrze znanym Villemo.
- Witaj Dziki Pyłku - potężny głos z obcym akcentem poniósł się korytarzem.
- Tengel Dobry? - zapytała przejęta. Mężczyzna uśmiechnął się, co wyglądało nieco przerażająco.
- Niestety, jestem tylko Mar z Taran-Gai. Ale Tengel Dobry prosił, bym cię pozdrowił. Zresztą nie tylko on, wielu z Ludzi Lodu cię obserwuje i pozdrawia. Widzieli, że macie problem i posłali po mnie, bym pomógł.

Villemo z przejęcia wciągnęła głośno powietrze. Słyszała o Marze, dotkniętym złym dziedzictwem myśliwym z dalekiego wschodu. Pochodził z Taran-Gai, był wspaniałym łucznikiem i potężnym czarnoksiężnikiem. Dzięki pewnej wyjątkowej kobiecie z Ludzi Lodu Mar przeszedł na stronę dobra i pomagał ludziom zamiast ich krzywdzić. Zmarł w 1790 roku. Czytała w rodzinnych kronikach, że w wyjątkowych sytuacjach duchy Ludzi Lodu ukazywały się swoim krewnym, najczęściej by pomóc lub przekazać jakąś ważną informację, ale nigdy by nie uwierzyła, że właśnie ona tego doświadczy.
Wszystkie te informacje przekazała pozostałym członkom grupy ratunkowej, wprawiając ich, delikatnie mówiąc, w osłupienie.

McGonagall już wcześniej opuściła różdżkę, domyślając się, że Mar i Villemo w jakiś sposób są ze sobą spokrewnieni. Wyraźnie czuła niesłychaną więź, która między nimi rozkwitła, mimo że dopiero co się poznali. Poza tym te oczy mogły należeć tylko do Ludzi Lodu, a spojrzenie przybysza było niemal tak łagodne, jak jego norweskiej krewniaczki. Zarówno Minerwę, jak i Neville'a dziwiło to, jak wyrazistym duchem jest Mar w porównaniu z duchami opiekuńczymi domów w Hogwarcie, czy Prawie Bezgłowym Nickiem.
- Czuję się zaszczycona, że mogę cię poznać, Mar. I dziękuję za pozdrowienia. - Villemo czuła się zakłopotana nagłą wizytą ducha jej przodka, szczególnie, że spotkali się w niesprzyjających okolicznościach.
- Niestety nie idzie mi w tej misji zbyt dobrze - przyznała. - Chyba natrafiliśmy na ścianę, dosłownie i w przenośni.
- Czy mogę podejść bliżej? - zapytał uprzejmie Mar, co w zestawieniu z jego wizerunkiem i głębią głosu brzmiało wręcz komicznie.
Minerwa bez słowa odsunęła się pod samą ścianę, robiąc mu przejście. Neville i Christiana poszli za jej przykładem, chociaż profesor niechętnie opuścił różdżkę. Mar zbliżył się do run wyrytych w skale, delikatnie ich dotknął i zaraz cofną rękę, jakby go oparzyły.
- To bardzo potężne zaklęcie zamykające - wskazał na pierwszy szereg rysunków, poczym przesunął dłonią dalej. - Natomiast te obok, to runy otwierające, wystarczy je odpowiednio odczytać.
Villemo była zachwycona, bo kto jak to, ale mieszkaniec Taran-Gai, potężny czarnoksiężnik, musiał sobie z tym poradzić. Już tak niewiele ich dzieliło od dotarcia do komnaty, w której ukrywa się Tengel Zły... Niestety następne słowa Mara zdusiły jej zapał.
- Potrafię je odczytać, ale jako, że jestem duchem, słowa które wypowiem nie będą miały żadnej mocy.
- Czyli ktoś musi po panu powtórzyć - zauważyła przytomnie McGonagall, wymownie spoglądając na Norweżkę.
- Dokładnie tak, szanowna pani. Z całym szacunkiem do waszych umiejętności, ale runy zostały wyryte przez kogoś z Ludzi Lodu, są to zaklęcia czarnoksięskie, rodzaj magii, który dla was może okazać się niezrozumiały. Zaklęcie musi odczytać ktoś, kto nosi w sobie krew Ludzi Lodu.

Villemo zrozumiała, że to jej zadanie, w dodatku musi to zrobić dokładnie, z wyczuciem, zbierając w sobie całą swoją ukrytą moc. Duchy Ludzi Lodu postanowiły im pomóc, więc nie mogła teraz zawieść, była to jedyna możliwa opcja, by posunąć się dalej. Strach i stres zawładnęły jej ciałem, mimo to podeszła zdecydowanie do ściany.
- Jestem gotowa, Mar.
Czarnoksiężnik skinął głową i zaczął czytać. Słowa brzmiały dziwacznie i trzeba było nienaturalnie układać usta i język, by wypowiedzieć niektóre z nich. Villemo bardzo starała się idealnie po nim powtarzać, ale było to trudniejsze niż myślała. Jak tylko pomyślała, że dobrze jej idzie, kolejne słowo wymykało się spod kontroli. W korytarzu roznosił się dźwięk egzotycznych wyrażeń, najpierw wypowiadanych donośnym, gardłowym głosem, a potem cichszym, kobiecym. Minerwa stała wyprostowana jak struna, wyglądała jak zahipnotyzowana wygłaszanymi zaklęciami. Neville i Christiana kucali pod ścianą, wpatrzeni w swoje buty, a na ich twarzach było widać zmęczenie pomieszane z rezygnacją. Villemo natomiast pot ściekał z czoła, puls niebezpiecznie przyspieszył, a język coraz bardziej się plątał.
- Muszę odpocząć - wysapała, czując, że jak nie przestanie, będzie tylko coraz gorzej.
Mar zamilkł, ale nie wyglądał na zawiedzionego. Położył rękę na jej ramieniu i spojrzał głęboko w kocie oczy.
- Dobrze ci szło Villemo, ale mam wrażenie, że za bardzo skupiasz się na powtarzaniu, a za mało na tym, co czujesz.
McGonagall nagle się ożywiła i podeszła do Norweżki.
- To nasza wina. Uczymy młodych czarodziejów dokładnego powtarzania zaklęć, przy których nie trzeba niczego więcej, prócz różdżki. Villemo, zapomnij o tym, czego się nauczyłaś w Hogwarcie, musisz wejrzeć w głąb siebie i odszukać swoją własną magię.

Mar z uznaniem pokiwał głową.
- Lepiej bym tego nie ujął.
Neville i Christiana wstali i podeszli do Villemo.
- Dasz radę, masz w sobie moc!
Norweżka wzięła głęboki oddech, chwyciła w dłoń mandragorę i poczuła napływające od niej ciepło. Przypomniała sobie moment, w którym zaklinała ją w talizman, a słowa same napływały do jej ust. Czuła wtedy, że tchnęła w korzeń prawdziwą moc, która płynęła wprost z jej serca. Była córką Ludzi Lodu, w jej żyłach szalała szamańska krew i nawet jeśli zapomniała o swoich korzeniach, to one wciąż w niej tkwiły, czekając na przebudzenie.
Zaczęła czytać runy sama, nie czekając na Mara. Pamiętała słowa, które musi wypowiedzieć, ale tym razem starała się obudzić w sobie energię. Czuła, że ma w sobie światło, które pragnie się wydostać na zewnątrz, tak jak wtedy, kiedy walczyła z Diabelskimi Sidłami. Jej słowa niosły się echem po korytarzu, aż czuła pod stopami wibracje. Zamknęła oczy, więc nie widziała twarzy swoich towarzyszy, które wpatrywały się w nią z zachwytem. Villemo cała lśniła. Emanował z niej błękitny blask, który powiększał się z każdym kolejnym powtórzeniem sekwencji run.
- Etner da Est ah no finat...
Ze ściany przed nimi sypały się drobne kamyczki, a w powietrzu unosił się pył wywołany drganiem.
- Etner ap el arap su finat.
Skały rozmywały się na ich oczach, jak gdyby były tylko mirażem z rozedrganego powietrza, za którym widzieli dalszą część korytarza. Villemo otworzyła oczy, ale nie przestała czytać run, bojąc się, że zaklęcie przestanie działać. Nawet nie zauważyła, że poświata roztaczająca się wokół pochodzi z niej samej. Spojrzała na Mara, który z uznaniem kiwał jej głową.
- Villemo, wystarczy. Wspaniale ci poszło.
Zamilkła, a cisza, jaka zapadła w korytarzu, niemal dźwięczała w uszach. Otarła pot z czoła i rozluźniła się, dumna z tego, czego dokonała.
- Oświadczam wszem i wobec, nie znam lepszej czarodziejki - przerwała ciszę Christiana i mocno uścisnęła przyjaciółkę.
- Jestem pod wrażeniem - przyznał Neville, a profesor McgGonagall z uznaniem skinęła głową.

Villemo szczęśliwa sukcesem podeszła do Mara, by mu podziękować, ale zatrzymała się w pół kroku. Jego sylwetka stała się przezroczysta, tak że mogła zobaczyć korytarz, który się ciągnął za jego plecami.
- Moja misja została spełniona, muszę wracać - powiedział czarnoksiężnik, będący już ledwo cieniem na tle skał. - Zaszczytem było was poznać i jestem przekonany, że Tengel Zły będzie zdziwiony, jak potężnych ma przeciwników. Duchy Ludzi Lodu będą wam towarzyszyć i wspierać, w miarę swoich możliwości.
- Dziękuję Mar. Wszyscy dziękujemy, nie wiem, co byśmy bez ciebie zrobili. - Villemo otarła łzę, która niespodziewanie potoczyła się po policzku. W tej krótkiej chwili zapragnęła zniknąć razem z nim i dołączyć do reszty Ludzi Lodu, bo tęsknota za rodziną spadła na nią tak nagle i intensywnie, że wyparła wszystko inne. Mar posłał nie tylko pełne zrozumienia spojrzenie, ale również przekazał uspokajającą, wspierającą energię. Wszystko będzie dobrze.
Ukłonił się, poprawił łuk na swojej piersi i zniknął, jak gdyby pochłonęła go mgła, pozostawiając po sobie chłodny powiew syberyjskiego wiatru.




Rozdział XX

Rozstanie i bąblogłowy


Wraz z odejściem Mara temperatura w korytarzu wyraźnie wzrosła, mimo to Villemo czuła, że dygocze na całym ciele. Rozpieczętowanie przejścia wymagało od niej więcej wysiłku, niż przypuszczała, miała jednak nadzieję, że niedługo siły jej wrócą. Przecież czeka na nich jeszcze wiele niebezpieczeństw, nie mówiąc już o walce z samym Tengelem Złym, którego moc jest właściwie zagadką.
McGonagall podeszła do półprzezroczystej ściany i wyciągnęła do niej rękę. Ta przeszła na wylot, nie natrafiając na żaden opór.
- Możemy iść dalej, raczej nic nam nie grozi - zadecydowała widząc, że po drugiej stronie nie czai się na nich żadne niebezpieczeństwo.
Po chwili znaleźli się za przejściem i wszyscy jednocześnie zasłonili usta i nos ręką.
- Fu, jak tu cuchnie! - krzyknęła Christiana. - Chyba coś tu zdechło.
- To zapach Tengela, jesteśmy blisko - wyjaśniła Villemo i chciała ruszyć dalej, ale McGonagall ją powstrzymała.
- Christiano, ty nie pójdziesz z nami.
- Jak to? Pani Profesor! - Dziewczyna nie mogła uwierzyć w to, co słyszy. Przecież była częścią drużyny, nie chciała ich zostawić w najtrudniejszym odcinku drogi.
- Pani dyrektor ma rację - przyznał Neville przepraszającym głosem. - To jest zbyt niebezpieczne, by ciebie narażać.
- Dziękuję Longbottom, ale daj mi dokończyć - zganiła go Minerwa.
- Nie zapominajmy, że jesteście uczniami tej szkoły i dziećmi. Ponoszę za was odpowiedzialność i nie pozwolę, by stała ci się krzywda drogie dziecko. Villemo z wiadomych względów musi iść dalej, chociaż też mi się to nie podoba.
Dyrektorka wyjęła z kieszeni szaty mały notatnik z przyczepionym sowim piórkiem, wyrwała z niego kartkę i napisała coś na niej.
- Mam dla ciebie inne, równie ważne zadanie. - To mówiąc, podała dziewczynie papier. - Wyślij sowę z tą wiadomością na adres, który napisałam pod spodem. To na wypadek, gdyby nam się nie udało...

Christiana wzięła kartkę, chociaż minę miała nadal obrażoną.
- Dobrze pani dyrektor - westchnęła. - Może pani na mnie liczyć.
Neville posłał dziewczynie pocieszający uśmiech, a Villemo mocno ją wyściskała. Życząc sobie nawzajem powodzenia i roniąc łzy, rozstały się, obiecując, że za niedługo się zobaczą.
Minerwa, Neville i Villemo patrzyli chwilę za Christianą, aż zniknęła im z oczu.
- Czy jest możliwość, że ta ściana za jakiś czas ponownie stanie się zwykłą skałą? - zapytał Neville.
- Mar mówił, że te pierwsze runy zamykają korytarz, na szczęście nie ma w zamku nikogo, kto potrafiłby je odczytać - odpowiedziała Villemo. - W razie czego mamy drogę ucieczki.
- Ruszajmy dalej, sądząc po zapachu, który się tu unosi, twój straszny przodek musi być niedaleko.

Grupa ratunkowa, składająca się teraz z trzech osób, ruszyła wgłąb wilgotnego, ciemnego korytarza, oświetlając sobie drogę różdżkami. Droga nie była łatwa, gdyż wzdłuż ścian, podłogi i sufitu wiły się stare, przegniłe korzenie. Im dalej się posuwali, tym były one większe i liczniejsze. Villemo z niepokojem je obserwowała, pamiętając co ją spotkało w Zakazanym Lesie, kiedy jeden z korzeni zaatakował ją niczym potężna anakonda. Na razie jednak nic się nie działo i jedyne co im doskwierało, to obleśna wilgoć oraz potworny odór. Mogłoby się wydawać, że takie problemy, to żadne problemy, ale mokre ubrania klejące się do ciała i dławienie się oparami z każdym oddechem, męczyło bardziej, niż niejedno fizyczne starcie z wrogiem. Już po kwadransie czarodzieje byli potwornie wycieńczeni, przemoczeni, a ich oczy piekły i łzawiły, uniemożliwiając widzenie.
- Stop, poczekajcie. - Minerwa zatrzymała się tak nagle, że Neville zderzył się z jej plecami.
- Przepraszam, ale niczego nie widzę - wyjaśnił, przecierając oczy rękawem.
- Właśnie o to chodzi, nie damy rady tak iść dalej, ledwo oddychamy - zauważyła Dyrektorka szkoły, łapiąc powietrze niczym ryba. - Musimy coś z tym zrobić. Jakieś pomysły?
Villemo z ulgą przyjęła moment odpoczynku. Nie chciała narzekać, ale większość drogi przeszła na pół wdechu, aby zminimalizować odczuwanie odoru, co zaczęło powodować zawroty głowy. Marzyła o tym, by zaczerpnąć głęboki, życiodajny oddech.
Kiedy Minerwa zapytała o jakiś pomysł, Villemo przypomniała sobie, jak należy postępować poruszając się w dymie, czyli być jak najbliżej podłogi, gdzie powietrze jest wtedy najczystsze. Nie śmiała jednak o tym mówić głośno, domyślając się, że czarodzieje mają na pewno lepsze sposoby na takie sytuacje. Nie myliła się.
- ... uczniowie używali tych baniek, kiedy Fred i George porozrzucali łajnobomby po korytarzach szkoły. - usłyszała część wypowiedzi Neville'a, na co Minerwa uśmiechnęła się delikatnie, najwyraźniej wracając wspomnieniami do tych wydarzeń. Nie zwlekając, podeszła do Villemo z wycelowaną różdżką, na co ta minimalnie drgnęła.
- Spokojnie moje dziecko, najwyższy czas byś przywykła do świata zaklęć - powiedziała Minerwa z powagą i lekką przyganą w głosie. Wszechobecna wilgoć oraz drażniący zapach również jej dawały się we znaki, zwiększając irytację. - Wyczaruję wokół twojej głowy bańkę z powietrzem, myślę że wystarczy go na około pół godziny, potem ją wymienimy. Ważne, by odzyskać siły, bo jeszcze chwila, a padniemy tu jak muchy.
Zaklęcie bąblogłowy podziałało idealnie i już po chwili cała trójka mogła zwiększyć tempo przemieszczania się, co było niezwykle ważne, biorąc pod uwagę fakt, że teren był coraz bardziej nieprzyjemny. W pewnym momencie podłoga w korytarzu była już całkiem wypełniona wijącymi się korzeniami i musieli kroczyć po nich. Villemo odczuwała mimowolne obrzydzenie do tych starych, porośniętych szarym mchem części drzew Zakazanego Lasu.

- Przed nami zakręt, musimy tam podejść bardzo ostrożnie, nie wiadomo co się za nim kryje - szepnęła Minerwa, zatrzymując pozostałych. Bezszelestnie i powoli wychyliła głowę za róg korytarza... mijały sekundy, a pani Dyrektor nie poruszyła się nawet o milimetr. Jedynie lekko pulsująca bańka wokół jej głowy zdradzała, że kobieta oddycha.
Neville popatrzył zaniepokojony na Villemo, ale ta tylko wzruszyła ramionami, nie wiedząc, czy mogą już się poruszyć.
Kiedy minęła minuta, a Minerwa nadal stała w tym samym miejscu, nie odzywając się ani słowem, Neville podszedł do niej ostrożnie.
- Pani profesor, wszystko w porządku? - zapytał, ciągnąć ją delikatnie za poły płaszcza.
Nie doczekał się żadnej odpowiedzi.
Opiekun Puchonów miał zamiar wyjrzeć za róg korytarza, ale Villemo chwyciła go za ramię i pociągnęła go z całej siły do tyłu.
- Nie patrz tam! - krzyknęła szeptem. - Nie widzisz, że coś jest nie tak?
Neville zaczerwienił się, zdając sobie sprawę, jak lekkomyślnie chciał postąpić.
- Masz rację, wygląda jakby ją ktoś zamroził lub spetryfikował.
- Oddycha, więc obstawiam, że to hipnoza. A skoro tak, to musi mieć kontakt wzrokowy z kimś, kto to robi.
Neville zupełnie nie znał się na takich sprawach, podziwiał jak szybko Villemo doszła do całkiem trafnych wniosków. Nie zdawał sobie sprawy, jak popularna w świecie Ludzi Lodu bywała właśnie hipnoza, szczególnie w czasach, kiedy mieszkali w Taran-gai.
- Przydałoby nam się lusterko - stwierdził Neville, z nadzieją patrząc na swoją podopieczną. Niestety, jeśli chodzi o Villemo, to nie miał co liczyć, że je posiada.
- Musimy znaleźć inny sposób, na to, by podejrzeć, co tam się kryje. Można się przejrzeć w lustrze wody lub w odbiciu w jakieś szybie... - myślała na głos, czując, jak cenne minuty przeciekają im przez palce.
- Villemo, ja widzę swoje odbicie w twojej bańce - szepnął uradowany Neville.
- Rzeczywiście - potwierdziła zadowolna. - Gdyby któreś z nas stanęło naprzeciwko tego czegoś, to druga osoba mogłaby zobaczyć odbicie i wiedzielibyśmy, z czym mamy do czynienia.
Neville już podjął decyzję, że to on stanie w korytarzu, a Villemo będzie obserwować odbicie w jego bańce.
- Skoro to hipnoza, to jest to coś z twojej dziedziny. Na pewno będziesz lepiej wiedzieć, kim lub czym jest nasz wróg.
Villemo musiała się z tym zgodzić, Chociaż ogromnie nie chciała by Neville wystawiał się na tak bezpośrednie niebezpieczeństwo. Będzie musiał jakiś czas być odwrócony do wroga plecami, nie wiadomo czy nie zostanie zaatakowany. Powiedziała mu o swoich wątpliwościach.
- Wydaje mi się, że skoro do tej pory nie doszło do ataku, to jest szansa, że nam się uda.
Villemo skinęła głową. Właściwie nie mieli żadnego innego wyjścia z tej sytuacji. Nie tracąc więcej czasu Neville wysunął się z korytarza, plecami w stronę ściany, tak by Villemo z bezpieczniej odległości, stając przy Minerwie, mogła zobaczyć, co się odbija w powietrznej bańce Neville'a. Miał nadzieję, że Villemo nie widzi jak drżą mu ręce, mimo to był absolutnie gotowy do ewentualnej obrony. To, że nie wiedział co się dzieje za jego plecami sprawiało, że serce dudniło mu ze strachu. Nie bał się jednak o siebie, jego niepokój wiązał się bardziej z odpowiedzialnością, która na nim teraz ciążyła. Skoro Minerwa była "niedysponowana", to on był jedynym dorosłym, doświadczonym czarodziejem, który powinien ochraniać swoją podopieczną. To dodawało mu pewności siebie i odwagi, której tak bardzo teraz potrzebowali.

W korytarzu panowała cisza, przerywana jedynie niespokojnym oddechem czarodziejów, tak jakby nikogo prócz nich nie było, a przecież doskonale czuli czyjąś złowrogą obecność.
Mieli szczęście, że Profesor stał w zaciemnionym miejscu, a zakręt spowijało delikatne światło, dzięki czemu odbicie w bańce Neville'a było całkiem wyraźne. Kilka sekund wystarczyło, by Villemo zobaczyła i rozpoznała, z czym mają doczynienia.
- To się nie uda - szepnęła Villemo zdruzgotana - nigdy nie damy rady przejść dalej.
Neville nie śmiał się poruszyć, więc Villemo dała mu znak, żeby do niej podszedł. Z ulgą przyjął fakt, że nie musi już stać, wystawiony na bezpośrednie niebezpieczeństwo.
- I jak? Co zobaczyłaś? - zapytał, podekscytowany i zaczerwieniony. Generalnie odkąd wziął udział w tej wyprawie, czuł się, jak gdyby znowu miał kilkanaście lat, kiedy to brał udział w niezwykłych wydarzeniach związanych z Harrym Potterem i Voldemortem. Zaraz jednak poczuł smutek i tęsknotę za swoimi przyjaciółmi z Gryffindora i postanowił, że jak tylko uporają się z Tengelen Złym postara się odnowić z nimi kontakt.
- To jest szaman - powiedziała zdenerwowana Villemo, przywracająca Neville'a do teraźniejszości.
- Tuż za zakrętem znajdują się duże drzwi, a on jest tak jakby - szukała przez chwilę odpowiednich słów - do nich przytwierdzony. Nie widziałam tego zbyt dokładnie, ale wygląda jakby nie mógł się ruszyć. Niestety jego wzrok jest skupiony na McGonagall i póki ma z nią kontakt wzrokowy, nie możemy na nią liczyć.
- Musimy odwrócić jego uwagę - zdecydował Neville. - Mógłbym wyskoczyć nagle zza pleców pani dyrektor i z zamkniętymi oczami uderzyć w niego zaklęciem. Wystarczy coś lekkiego, co odwróci jego wzrok, ale nie uszkodzi ścian korytarza.
- Dobrze, tylko musi pan zrobić to szybko - ostrzegła Puchonka - widziałam, że ten szaman ma wolne ręce, nie wiadomo czy nie potrafi jeszcze jakiś sztuczek.

Opiekun Puchonów bez zbędnej zwłoki zaczął realizować swój pomysł. W jednej sekundzie znalazł się na przeciwko szamana i z zamkniętymi oczami rzucił w niego zaklęciem.
-Drętwota! - Echo poniosło się po korytarzu, a zaraz za nim krzyk istoty przytwierdzonej do wielkich drzwi. W następnej sekundzie Minerwa osunęła się na ziemię, więc Villemo doskoczyła do niej, by zamortyzować upadek. Neville w tym czasie, widząc kątem oka, że szaman zamiast być oszołomiony, miota się na wszystkie strony, ponownie wycelował w niego różdżką. Tym razem użył zaklęcia conjunctivitis, które go skutecznie oślepiło. Szaman wrzeszczał tak, że ze ścian i sufitu korytarza sypała się ziemia, jednak bąble z wodą skutecznie tłumiły nie tylko odór, ale też przeszywający dzwięk. Villemo stanęła na przeciwko szamana i skupiła na nim całą swoją uwagę. Musiała sprawić, żeby drzwi, których strzegł otworzyły się, co nie powinno stanowić dla niej już teraz wyzwania. Problem polegał na tym, że na ich środku znajdowało się ciało ich wroga, najwyraźniej scalone z drzwiami głową, łokciami, plecami i stopami. Z przerażeniem zdali sobie sprawę, że jeśli wrota zaczną się otwierać, szaman zostanie rozerwany na strzępy.



Rozdział XXI

Szaman, drzwi i komnata


Nigdy w życiu nie zrobię czegoś takiego.

Powtarzała w myślach Villemo, wpatrując się w oszołomionego szamana. Minerva i Neville cierpliwie czekali na jej ruch, wiedziała jednak, że było kwestią czasu, kiedy zaczną ją poganiać. Musiała podjąć decyzję...ale jaką? Otworzyć wrota sprawiając, że ciało szamana zostanie rozczłonkowane na ich oczach, a jego wnętrzności wyleją się na podłogę, po której będą musieli przejść? A może zawrócić i znaleźć inną drogę? Ruszyć do zakazanego lasu i odnaleźć tunel, którym weszła razem z Patrikiem? Nie, na to nie mieli czasu. Muszą przejść tędy lub ich misja zakończy się klęską. Tengel Zły przywoła do siebie swoich sojuszników i zawładną najpierw zamkiem, a potem będą próbowali opanować świat. Zginie mnóstwo ludzi i czarodziei, wiele zabudowań i przyrody zostanie zniszczonych. Kto go powstrzyma? Przecież nikt nie będzie wiedział, z czym mają doczynienia, a tym bardziej, jak go pokonać. Ostatnim razem, kiedy Ludzie Lodu walczyli z Tengelem Złym, dysponował potężną armią najgorszych rzezimieszków świata. Wielu z nich zostało pokonanych, ale na pewno dosyć szybko znajdzie sobie nowych sojuszników, równie bezlitosnych i krwiożerczych. Jedyną szansą na pokonanie jej złego przodka jest starcie z nim tu i teraz, zanim całkiem odzyska siły i opuści komnatę.

- Villemo? - Minerva przerwała galopujące myśli dziewczyny. - Co postanowiłaś?
Norweżka poczuła, że z bezsilności do oczu napływają jej łzy. Chciała być odważna i zdeterminowana, gotowa do walki i poświęceń, ale to było dla niej za wiele. Na domiar złego szaman najwyraźniej doszedł do siebie, ale zwiesił głowę, jak gdyby godząc się ze swoim losem. Villemo zrozumiała, że najprawdopodobniej został tu przytwierdzony brew swojej woli i walcząc z nimi, walczy po prostu o swoje życie.
- Nie zrobię tego - wyszeptała. - Nie pozbawię go życia, musimy znaleźć inne przejście.
Minerva zacisnęła usta, ale w jej głosie nie było zawodu, raczej współczucie.
- Wiesz, że nie ma innej drogi. Jednak doskonale cię rozumiem, sama też bym się na to nie zdobyła.
Villemo odetchnęła z ulgą, że jej decyzja nie została potępiona. Drgnęła, kiedy szaman uniósł głowę i z wdzięcznością na nich spojrzał. Z ulgą przyjęli fakt, że jego wzrok nie miał już mocy hipnotyzującej, był mętny i zmęczony.
Neville przyglądał się szamanowi uważnie, szczególnie miejscom, w których był przytwierdzony do drzwi.
- Może spróbujemy go odczepić? - zapytał nieco nieśmiało.
- Jest pan genialny, że też nie wpadliśmy na to wcześniej - Villemo poczuła przypływ nadziei, a Minerva z uznaniem pokiwała głową, na co Neville się zarumienił.
- Mogę jednak z całą pewnością stwierdzić, że zwykłymi zaklęciami tego nie dokonamy. - Villemo przyglądała się wyrytym na drzwiach runom. Podświadomie czuła, że magia zawarta w tych znakach, trzyma szamana w szachu. Dziwne, że on sam nie potrafi się uwolnić, na pewno zna te runy i ich moc, a jednak coś go powstrzymuje. Jak gdyby był w czyjeś mocy albo ktoś kontrolował jego umysł... nie trudno było się domyślić, kto to mógł być.

Nagle szaman wydał z siebie przerażający krzyk, a jego oczy z mętnych zrobiły się wilgotne i przerażone. Odsunęli się od niego, bo zaczął się miotać na wszystkie strony, naciągając niebezpiecznie ścięgna. Villemo przez moment pomyślała, że szaman wyrwie się siłą, rozrywając skórę, ale najwidoczniej był głębiej przyczepiony, bo nie uwolnił nawet skrawka ciała, mimo że jego oczy nabiegły krwią z wysiłku.
- Czemu on tak się miota?! - krzyknął Neville, próbując przebić się przez wrzaski i skomlenia niesione po korytarzu echem.
- Nie mam pojęcia, może go coś boli?
Ich wątpliwości szybko zostały rozwiane, a to, co zobaczyli sprawiło, że cała krew odpłynęła im z twarzy.
Drzwi, do których szaman był przymocowany drgnęły. Ze sklepienia nad nimi posypała się ziemia i kamienie, a korzenie owinięte wokół zawiasów pękły z nieprzyjemnym trzaskiem. Szaman wył jeszcze głośniej, szarpał się i wykręcał, czując już na plecach chłodny podmuch powietrza, wydobywający się ze szpary w drzwiach.
- Na Merlina - Minerva poczuła, że ma nogi jak z waty, ale nie zwlekając wycelowała różdżkę w stronę drzwi. Z jej ust posypały się wszelakie zaklęcia zamykające, spowalniające, zatrzymujące inne zaklęcia. Jednak nic nie powstrzymało wrót od dalszego otwierania się. Wrzaskom szamana zaczął towarzyszyć odgłos pękającej tkaniny, skóry, a potem kości. Villemo, Minerva i Neville mogli jedynie odwrócić się od tego makabrycznego widoku i czekać, aż wrota staną otworem, a krzyki ucichną na zawsze. Villemo wstrząsał szloch, musiała uklęknąć, bo ciało odmówiło posłuszeństwa. Miała wrażenie, że wrzask i potworny odgłos rwącego ciała nie umilkną nigdy. Minerva i Neville wzięli ją w objęcia, sami potrzebując wsparcia psychicznego. Nigdy wcześniej nie byli świadkami takiej makabrycznej sceny i takiego okrucieństwa.

Nastała cisza. Upragniona, mimo że oznaczała śmierć szamana. Jedynymi dźwiękami był szloch Villemo i miarowe kąpanie krwi, najpierw ciche, kiedy wsiąkała w glebę, potem głośniejsze, gdy utworzyła sporą kałużę pod tym, co zostało z ciała.
Wiedzieli, że drzwi są otwarte, czuli chłodny podmuch wiatru na plecach, ale żadne z nich nie chciało się obracać. Bali się tego, co zobaczą, chociaż już teraz ich wyobraźnia podsuwała im makabryczne sceny.
Nic nie mogliśmy zrobić. Nie mogliśmy powstrzymać tego, co się stało. Powtarzała w duchu Villemo, chcąc się uspokoić.
- Musimy iść dalej - podjęła decyzję, wycierając załzawione oczy. Wstała i odwróciła się, z szaleńczo bijącym sercem. - Spójrzcie - szepnęła.
Minerva i Neville podążyli za wzrokiem Norweżki. Drzwi stały przed nimi otworem, ale zarówno na nich, jak i na podłodze niczego nie było. Zniknęło ciało szamana, nie było nawet śladu krwi, nic co by wskazywało na makabryczne wydarzenie, które miało miejsce dosłownie przed chwilą.
- Czy my zwariowaliśmy? - zapytał zszokowany Neville.
- Nie sądzę - odpowiedziała z powagą Villemo. - Jedynym wytłumaczeniem jest to, że ten szaman był duchem. Przestał być potrzebny i został unicestwiony.
- Pytanie tylko, czemu te drzwi zostały otwarte? Czyżby Tengel Zły chciał byśmy do niego przyszli? Najpierw zatrzymuje nas pieczęciami, a potem ot, tak wpuszcza? - zastanawiała się Minerva.
- Najpierw pomyślałam, że ktoś nam pomaga - odpowiedziała Villemo - Ale nikt z Ludzi Lodu nie poświęciłby tego szamana nawet wiedząc, że jest duchem. On naprawdę cierpiał, poza tym, kto wie, ile już razy był w ten sposób wykorzystany. Biedny człowiek...
Neville i Minerva położyli Villemo dłonie na ramionach, dodając jej tym otuchy. Nadszedł czas by iść dalej.
Przejście przez drzwi było w połowie zasłonięte zwisającymi ze sklepienia korzeniami i zgniłymi liśćmi, tak że dopiero przechodząc przez nie mogli zobaczyć co jest po drugiej stronie. Tuż przy podłodze przesuwała się smuga gęstej mgły, zasysana w głąb korytarza, którym przyszli. Smród nie był już tak bardzo odczuwalny, więc zrezygnowali z odtworzenia baniek wokół głowy. Trzymając różdżki w pogotowiu przeszli przez wrota i znaleźli się w obszernej komnacie, spowitej mgłą.
- To tutaj - szepnęła Villemo - Jesteśmy na miejscu.

W pierwszej chwili Villemo była pewna, że się spóźnili i Tengela tu nie ma. Wywnioskowała to przede wszystkim stąd, że za mało śmierdziało. Potem jednak stwierdziła, że mocny przeciąg, który panuje w komnacie oraz jej rozmiary mogą niwelować brzydki zapach. Muszą więc zachować czujność, gdyż w każdej chwili mogą zostać zaatakowani. Poza tym miała przeczucie, że faktycznie zostali celowo wpuszczeni do środka, że coś lub ktoś na nich czeka.
Wszyscy troje trzymali się blisko siebie, w obawie, że któryś zniknie w jasnozielonej mgle, która sięgała im za kolano. Komnata była rozległa i miała bardzo wysokie sklepienie, a jej ściany były to gładkie, to poprzecinane szczelinami. W powietrzu unosił się zapach stęchlizny, brudu i czegoś jeszcze, czego nawet nie próbowali zidentyfikować.
Minerva przyglądała się konstrukcji stojącej na środku pomieszczenia.
- To ołtarz ofiarny - wyjaśniła Villemo, odruchowo dotykając ręką okaleczonego policzka.
Była wdzięczna, że czarodzieje nie pytali o szczegóły.
- Chyba nikogo tu nie ma - stwierdził Neville rozglądając się dookoła - Tak tu cicho...chyba się spóźniliśmy.
Minerva miała skupioną minę, nasłuchiwała uważnie każdego szmeru. W pewnym momencie podniosła palec do ust, na co dwójka pozostałych zastygła w bezruchu.
Po chwili oni również to usłyszeli. Najpierw ciche szuranie, jakby ktoś się czołgał, następnie szelest i ciche charczenie. Dźwięk dochodził spod ściany, całkiem daleko od nich, ale Villemo ze strachu stanęła gula w gardle. Ledwo pamiętała by oddychać.

Z mgły wyłoniła się jakaś postać i Villemo z ulgą stwierdziła, że to na pewno nie jest Tengel Zły. Zobaczyli młodego mężczyznę, szczupłego i wysokiego, z potarganymi, czarnymi włosami. Widać było, że ledwo trzyma się na nogach, chwiejnym krokiem, ruszył w ich strony. Wyglądał na rannego.
- Na Merlina, to przecież Patrik Bajer. -
Minerva ruszyła chłopakowi z pomocą, gdyż ten, po zaledwie kilku krokach, osunął się z powrotem we mgłę. Neville pospieszył za nią i po chwili oby dwoje pomagali iść Patrikowi, trzymając go pod ramiona. Wyglądał na wykończonego, głowa zwisała mu niemal bezwładnie, a grzywka opadała mu na twarz. Jasne było, że sam nie zaszedłby kilku kroków.
Villemo zakołatało serce na jego widok, a w piersi poczuła bolesny ucisk. Czy to może być prawda? Czy moja ogromna pomyłka w stosunku do niego zostanie mi wybaczona? Czy to możliwe, że jednak nie przyczyniła się do śmierci niewinnej osoby? Nadzieja odebrała Villemo jasność umysłu, zapomniała o Tengelu Złym i o tym, po co tu przyszli. Teraz liczył się tylko Patrik i to, żeby go uratować.

Byli już bardzo blisko, kiedy stało się coś nieoczekiwanego. Villemo poczuła na ramieniu delikatny dotyk, niczym muśnięcie skrzydeł motyla, a zaraz potem usłyszała tuż przy uchu szept.
Uważaj. Było to jak uderzenie w policzek dla zamroczonego umysłu Villemo. W ostatniej chwili zdołała spojrzeć na Patrika poprzez mgłę, która wcześniej zasnuła jej umysł. Spod ciemnej grzywki dostrzegła parę żółtych, bezwzględnych oczy, patrzących na nią z nienawiścią.
- To on! - krzyknęła Villemo - uciekajcie!
Minerva i Neville nie od razu zrozumieli co Norweżka ma na myśli, zanim zdążyli zareagować Patrik wyrwał się, odrzucając ich na boki, a następnie uniósł w powietrze, zanosząc się śmiechem.
Villemo podbiegła do Minervy i nie spuszczając wzroku z lewitującej postaci, pomogła jej wstać.
- To nie jest Patrik, tylko Tengel Zły, który wszedł w jego ciało.
- Eliksir Wielosokowy - stwierdziła Minerva, ale Villemo szybko wyprowadziła ją z błędu.
- On dosłownie jest w ciele Patrika, jestem pewna, że nie zna się na waszej magii.
Dyrektorka Hogawrtu była w szoku, nigdy czegoś podobnego nie widziała.
Nie było czasu się nad tym dłużej zastanawiać. Puchon przefrunął nad nimi, wyraźnie dobrze się bawiąc i wylądował na jednej ze skalnych półek, kilka metrów nad ich głowami. Usłyszeli nieco zniekształcony i skrzeczący głos Patrika.
- Villemo, ty niewdzięczna wiedźmo. Zbiegłaś mi, ale wiedziałem, że wrócisz. W końcu płynie w nas ta sama krew.
Szyderczy śmiech rozszedł się po komnacie, a Villemo poczuła, że robi jej się nie dobrze.

Neville nie miał zamiaru czekać, aż Tengel skończy swoje przemówienie.
Drętwota - rozległ się jego głośny krzyk, po którym eksplodowała skała w miejscu gdzie stał Tengel. W powietrzu uniósł się pył i zielona chmura kurzu.
Gdzieś po drugiej stronie rozległ się głos Patrika.
- Hahaha, bardzo ładna sztuczka, ale to trochę za mało, by mnie chociażby drasnąć.
Trójka czarodziejów rozglądała się na wszystkie strony, ale nie umieli zlokalizować skąd dochodzi głos.
Tengel natomiast nie mógł się powstrzymać i w swojej próżności i samouwielbieniu mówił dalej.
- Wiedziałem, że wrócisz Villemo, stęskniłaś się za swoim panem? Być może wziąłbym cię do mojej służby, gdyby nie to, że mi posmakowałaś. Twoja krew niesie w sobie życiodajną energię i chętnie wyssie ją z ciebie do ostatniej kropli. A na deser pożre twoich towarzyszy, co ty na to? Czy może zrobić to najpierw, pozwalając byś na to patrzyła?
- Jesteś obrzydliwą kreaturą - nie wytrzymała Villemo, nerwy miała napięte do granic możliwości. - Zapłacisz mi za to, co zrobiłeś Patrikowi i wszystkim Ludziom Lodu!

Komnatę ponownie wypełnił drwiący śmiech, a zaraz po nim, tuż za plecami Minerwy mgła podniosła się, tworząc długi, mleczno-zielony stożek.
- Pani Dyrektor, uwaga! - Krzyknął Neville, wyciągając różdżkę w jej stronę, na co Minerva błyskawicznie się uchyliła.
Glacius - krzyknął Longbottom, uderzając w kolumnę mgły mroźnym strumieniem powietrza, który momentalnie utworzył lodowy stożek.
- Odsuńcie się - krzyknęła Minerwa, odbiegając od zamrożonej postaci na kilkanaście metrów - Bombarda Maxima!

Lodowa figura eksplodowała na miliardy kawałków, a podmuch, jaki przy tym powstał, rozwiał mgłę niemal pod sklepienie komnaty, odsłaniając na chwilę całą jej podłogę.
Minęło trochę czasu, zanim małe, lodowe kryształki opadły i czarodzieje mogli otworzyć oczy.
- Pokonaliśmy go? - zapytał z nadzieją w głosie Neville.
Villemo bała się uwierzyć, że to koniec. Czyżby Tengel Zły nie docenił magii czarodziejów i dał się tak szybko podejść?
Mieli teraz dobrą widoczność na komnatę, gdyż mgła rozwiała się po bocznych korytarzach oraz leniwie opadała spod sklepienia. Nigdzie nie było śladu po złym przodku Ludzi Lodu.
- Chyba tak...
Neville pomógł wstać Minervie, którą podmuch eksplozji odrzucił na kilka metrów. Na szczęście, prócz kilku otarć i poszarpanej peleryny, nic poważnego jej się nie stało. Villemo stała w znacznej odległości od nich, więc nie zauważyła ruchu za ich plecami.
Nagle Neville i Minerva w tym samym momencie upadli, dosłownie ścięło ich z nóg. Wokół ich kostek owinęła się grube liany, a gdy leżeli na podłodze, dosięgły również rąk i szyi. W ułamku sekundy zostali wciągnięci do korytarza przez drzwi, którymi tu weszli. Wrota zatrzasnęły się z przeraźliwym hukiem.
Villemo została sama.


Rozdział XXII

Samotność, lód i las


Rzuciła się z całym impetem na drzwi, za którymi zniknęli jej towarzysze. Uderzała pięściami, aż zdarła sobie z nich skórę, krzyczała, dopóki z jej ust nie zaczął wydostawać się jedynie cichy skrzek. Wreszcie osunęła się na ziemię, a jej ciałem wstrząsnął szloch. Miała już dość. Cała wola walki, nadzieja i siła ulotniły się, pozbawiając Villemo chęci do życia. Czuła się jak mała, bezbronna dziewczynka, samotna, bez cienia szans na przeżycie. Najgorsza była jednak niewiedza, co się stało z jej towarzyszami. Wyobrażała sobie, jak cienkie pnącza owijają się wokół ich ciał i zaciskają, aż do ostatniego tchnienia. Otarła łzy i oparła się o bramę, zapominając zupełnie, że może grozić jej śmiertelne niebezpieczeństwo. Westchnęła głęboko, zamknęła oczy, bo poczuła się totalnie wyczerpana.

- Jesteście tam? - szepnęła do drzwi, a po przedłużającej się ciszy odpowiedziała sama sobie:
- Jesteś sama. Całkowicie sama.

Czuła, że odpływa. Jej świadomość powędrowała do ciepłego salonu w Grastensholm. Tata nakrywał do stołu nucąc jakąś piosenkę, a mama wkładała kwiaty do pięknego, antycznego wazonu, który Villemo znalazła kiedyś na strychu, wśród zapomnianych rodowych pamiątek.
- Jaki wspaniały! Jak dobrze, że go znalazłaś, byłaby szkoda, gdyby przepadł - ucieszyła się mama, obracając w ręku porcelanowy przedmiot z wypukłym, roślinnym ornamentem.
- Faktycznie jest piękny, jak tylko go zobaczyłam pomyślałam, że ci się spodoba.
- Ciekawe do kogo należał, może nawet do któreś z czarownic naszego rodu.
Villemo zapatrzyła się w wazon i próbowała sobie wyobrazić, jak Sol lub Ingrid trzymają w nim kwiaty i jakoś jej to nie pasowało.
- Wątpię, by zawracały sobie głowę takimi pospolitymi przedmiotami.
Mama Villemo wodziła palcem po wzorze przypominającym dzikie pnącza.
- Myślę, że najwspanialsze w nich było właśnie to, że były takie ludzkie. Nie gardziły zwyczajnym życiem i tym, co się z nim wiązało. Potrafiły cieszyć się małymi rzeczami, a przynajmniej starały się, by żyć, chociaż namiastką normalności.
- Skąd to wiesz? - Zapytała Villemo, sceptycznie nastawiona do tej teorii.
Pani Gard zamyśliła się na chwilę.
- Też taka jesteś, wrażliwa na subtelne piękno, szukająca szczęścia w zwykłych sytuacjach i przedmiotach.
Villemo zaśmiała się dobrotliwie - Mamo, ale ja nie jestem czarownicą.
- Nie byłabym tego taka pewna, córeczko, nigdy nic nie wiadomo.

- To już koniec.
Villemo drgnęła, wyrwana ze wspomnień. Serce podskoczyło jej do gardła, słysząc znienawidzony, skrzekliwy głos. Wstała gwałtownie, aż zakręciło jej się w głowie i musiała oprzeć się o drzwi. Potrzebowała chwili, by mroczki przed oczami zniknęły, a to wystarczyło, by jakaś potworna siła uderzyła w nią niczym obuchem. Upadła kilka metrów dalej, uderzając kolanami w twardą, ubitą ziemię. Rozdarła przy tym rajstopy, a na ziemi zostawiła plamę krwi. Wbrew pozorom atak ten nie pozbawił Villemo sił. Wręcz przeciwnie, poczuła wzrastający w niej gniew i uderzenie adrenaliny.
- Ty tchórzu! Nie masz odwagi spojrzeć mi w twarz! Wykrzyknęła przed siebie, nie widząc nic oprócz mgły. Nie miała planu go prowokować, właściwie to nie miała pojęcia, co robić, wiedziała tylko tyle, że złość dodaje jej sił, których potrzebowała, by się bronić.

Podniosła się i stanęła wyprostowana, czekając na kolejny ruch Tengela Złego. Zacisnęła dłonie, skupiając się na energii, którą poczuła, a która ewidentnie kumulowała się w jej palcach.
- Jestem czarnownicą - powtarzała w myślach - pochodzę z Ludzi Lodu i nie potrzebuję żadnej różdżki. Moją mocą jest pierwotna siła pochodząca z natury.
Nie było to jedynie desperackie wmawianie sobie, że da radę. Czuła w sobie prawdziwy przypływ energii i uczepiła się niego, jako ostatniej nadziei.

Wokół wszystko stało się bardziej wyraziste, nabrało mocniejszych kontrastów, a dźwięki ostro wdzierały się w uszy. Dokładnie słyszała szuranie starych korzeni, kapanie wody ze zwisających skał, a nawet ciche rozmowy uczniów ponad sklepieniem komnaty. Spojrzała na swoje dłonie i zachwyciła się blaskiem, który z nich emanował oraz pełzającymi po przedramionach językami błękitnego ognia.

- Zaczynamy zabawę - odezwał się głos, a Villemo natychmiast skierowała uwagę w jego stronę. Otworzyła oczy ze zdziwienia, gdy zobaczyła stojącego na skalnej półce, kilka metrów nad ziemią mężczyznę. Był ubrany w futro z jakiegoś polarnego, puchatego stworzenia, przez co wydawał się groteskowo szeroki, przy dosyć niskim wzroście. Twarz miał niespotykanie piękną, prosty nos, zmysłowe usta, mocne szczęki i kości policzkowe. Czarne jak węgiel włosy opadały falami na ramiona oraz wysokie, gładkie czoło. Oczy, nieco skośne, z żółtymi tęczówkami, patrzyły lodowatym wzrokiem, spod gęstych, ciemnych rzęs. Villemo wyraźnie widziała każdy cal jego sylwetki i doskonale rozpoznawała charakterystyczne cechy nomadów. W żyłach Tengela Złego płynęła również krew japońskiego czarnoksiężnika, dlatego był nieco wyższy od przeciętnych mieszkańców tundry, ale wciąż niższy od Villemo. Dziewczyna nie zdziwiła się nagłą przemianą jej złego przodka, spodziewała się, że wraz z odzyskiwaniem sił, Tengel powróci do swojego dawnego wyglądu, a z kronik Ludzi Lodu wiedziała, że był on niegdyś niebywale przystojnym mężczyzną. Żałowała, że w parze z urodą, nie posiadał równie pięknej duszy.

Tengel odepchnął się od skały i zeskoczył z gracją na ziemię, rozpraszając mgłę, a trzepotanie jego zimowego płaszcza nieprzyjemnie drażniło wrażliwy słuch Villemo. Uniósł ręce i wypowiedział jakieś słowa, które dla Villemo były zupełnie nieznane. Spięła się, czekając na jakiś atak z jego strony, ale nic takiego się nie wydarzyło.
Zarejestrowała na skórze, że w komnacie gwałtownie spadła temperatura. Pomieszczenie wypełniło się mocnymi podmuchami powietrza, z zawieszonymi w nim kryształkami lodu, które skrzyły się złowrogim blaskiem. Były równie piękne co niebezpieczne, dokładnie jak ich stwórca. Zauważyła z ukłuciem w sercu, że wszystkie znajdujące się w komnacie korzenie zastygły w bezruchu, pokrywając się lodem. Villemo traktowała wszystkie rośliny, jak żywe stworzenia i wiedziała, że te prastare korzenie właśnie umierają. Z ust dziewczyny wydobywały się kłęby pary, za każdym razem, gdy wstrząśnięta, gwałtownie wydychała powietrze. Włosy, jeszcze przed chwilą mokre od potu, zamieniły się w sztywne, oszronione strąki. Villemo z ulgą zauważyła, że panujący mróz nie jest dla niej zbyt dotkliwy, domyślała się, że to dzięki energii, która rozchodziła się po jej ciele.

Przez kolejne kilka minut komnata przeistaczała się w skutą lodem jaskinię. Skały, sklepienie oraz podłoże, wszystko mieniło się mroźnym całunem, przytłaczało lodowymi formacjami, które tworzyły się pod wpływem wiatru.
Tengel zakończył zaklinanie, wyraźnie zadowolony z siebie.
- Niemal jak w domu - podsumował swoje dzieło, które miało dać mu namiastkę zimnego i wietrznego Taran-gai, jedynego miejsca, w którym czuł się prawdziwym władcą, niepokonanym i budzącym grozę wśród ludzi i zwierząt. Uśmiechnął się złowieszczo, błyszcząc białymi, pięknymi zębami i rozejrzał się niczym polujący sęp.
- Zapomniałem, że tu jesteś Dziki Pyłku - zwrócił siarkowe oczy w stronę Villemo. - Na czym skończyliśmy? Ach tak, miałem cię pożreć.

Dziewczyna drgnęła, wyrwana z podziwiania krajobrazu, który wokół niej powstał. Tengel z zawrotną prędkością zbliżył się do niej, sunąć kilka centymetrów nad ziemią, a jego piękną twarz wykrzywiła chęć mordu. Wyciągnął w jej kierunku ręce, którymi zgarnął lodowe powietrze, skumulował w postać twardej, zbitej kuli i cisnął w jej stronę z prędkością błyskawicy. Villemo jednak była przygotowana na cios i zanim śmiercionośny lód do niej doleciał, wykonała w powietrzu owalny ruch ręką, tworząc błękitną tarczę. Kula roztrzaskała się o jej drgającą powierzchnię na tysiące mieniących się drobinek, zasypując dziewczynę niczym konfetti. Wykorzystując kamuflaż z lodowego pyłu, zrobiła kilka kroków w tył i w bok. Tengel Zły zaskoczony odparciem ataku nie zauważył nowej pozycji dziewczyny, a ta wykorzystując przewagę, wystrzeliła ze swoich dłoni błękitne języki ognia, wprost w jego postać. Tengel był jednak szybszy, niż się spodziewała. W mgnieniu oka poderwał się w powietrze, tak że ogień musnął jedynie jego długi, futrzany płaszcz.
- Widzę, że znasz jakieś sztuczki, ale takie hokus-pokus nie robią na mnie wrażenia. - Tengel wylądował na skalnej półce, kilka metrów ponad głową Villemo, skąd miał idealny widok na całą komnatę.

Dziewczyna wiedziała, że blefuje, widziała w jego oczach zaskoczenie, kiedy wyczarowała tarczę ochronną. Tengel Zły od zawsze był kłamliwym, zadufanym w sobie i niezbyt inteligentnym padalcem. Nigdy nie zadał sobie trudu na poznawanie swoich przeciwników wierząc, że bez względu na wszystko jest najpotężniejszym czarnoksiężnikiem na świecie. Villemo postanowiła wykorzystać jego słabości, ale jeszcze nie miała pomysłu jak to zrobić. Obawiała się, że w tej komnacie nie ma szans na przeżycie, Tengel dyktował tu warunki, a więc musiała się stąd wydostać. Zerknęła na bramę, którą tu weszła, jednak była doszczętnie skuta lodem, bez szans na to, by chociażby drgnęła. Natomiast tunel prowadzący do lasu, którym przybyła tu z Arturem, stał otworem. Widziała, jak mocne prądy zimowego powietrza wydostają się przez niego na zewnątrz jaskini. To była jej szansa.

Tengel Zły zdawał się czytać w jej myślach.
- Myślisz, że mi uciekniesz? - zaśmiał się paskudnie, wywołując na skórze Villemo gęsią skórkę. - Zabawimy się troszkę.
Dziewczyna nie czekając na jego ruch, puściła się biegiem w stronę tunelu, co nie było proste na oblodzonej powierzchni. Tengel Zły ruchem ręki wyczarował tuż przed nią potężną lodową skałę, z którą niemal się zderzyła. Wyminęła ją, ale kolejna pojawiła się tak nagle, że wpadła na nią, uderzając głową. Upadła. Na kolanach ruszyła w innym kierunku, wstała i po kilku szybkich krokach ponownie została zablokowana przez lodowy stożek. Tengel Zły rechotał widząc, jak desperacko miota się pomiędzy labiryntem brył lodu, nie wiedząc już, w którym kierunku powinna się udać.

Villemo poślizgnęła się i upadła prosto na kość ogonową. Syknęła z bólu, który rozszedł się po kręgosłupie, ale nie wstała, czując się nieco bezpieczniej, osłonięta przez wyczarowane lodowe ściany. Nie miała już siły i musiała chociaż chwilę odpocząć. Jej wzrok przykuł podłużny przedmiot leżący tuż koło jej nogi. Serce podskoczyło jej do gardła, gdy zrozumiała, że to różdżka. Musiała wypaść Nevillowi lub Mcgonagall albo należała do Patricka, nie umiała rozpoznać. Momentalnie w jej głowie powstał plan ucieczki. Wciąż będąc na kolanach, przyglądała się, jak zimne powietrze kumulujące się tuż nad ziemią wędruje w jednym kierunku. Do wyjścia.

- Nie myśl, że cię nie widzę suko! Jesteś już martwa!
Irytacja Tengela Złego wynikała z tego, że nie był pewien, gdzie dziewczyna się znajduje. Widział w dole mnóstwo lodowych ścian, a w niemal każdym odbijała się postać Villemo, odwrócona do niego tyłem. Ona wyczuwała jego napięcie i to dodawało jej sił. Wiedziała, co musi zrobić, pamiętając jak Mcgonagall zaklęciem zniszczyła lodowy stożek, zanim została porwana przez dzikie pnącza.
Wciąż obserwując pęd powietrza, wstała, czując przeszywający ból w plecach.
Tengel Zły widział kilka jej postaci, jak celują różdżką w lodową ścianę, następnie usłyszał.
- Bombarda Maxima!

Ogromny huk wypełnił komnatę, kiedy jedna z brył eksplodowała, tworząc mieniący się obłok. Tengel Zły drgnął, ale nie zdążył zareagować, gdyż tuż po sobie zaczęły wybuchać kolejne lodowe ściany. - Bombarda Maxima! - Bombarda Maxima! Bombarda Maxima!
Villemo torowała sobie drogę do tunelu, raz po raz celując różdżką w kolejne przeszkody na swojej drodze. Komnatę po sufit wypełniła chmura lodu, ale dziewczyna, nisko pochylona, szła za pełzającym po ziemi powietrzem.
Tengel Zły latał ponad komnatą, próbując dojrzeć Villemo, ale na próżno. Spanikowany nie widział co zrobić, nie był przygotowany na taki obrót spraw. Oszołomiony zaklęciami i potwornym hałasem, dopiero po pewnej chwili wziął się w garść i za pomocą zaklęcia rozgonił mgłę na boki. Komnata ukazała mu się niemal w całej swojej rozciągłości, poraniona sterczącymi pozostałościami po lodowym labiryncie. Villemo jednak już nie było.

Szła tunelem, stąpając po zamarzniętych korzeniach, a lodowaty wiatr wiejący jej w plecy, nieco ułatwiał poruszanie się. Czuła się tak, jakby ktoś przetrącił jej kręgosłup, a ból zaczął promieniować do lewej nogi. Kuśtykając, weszła do lasu, który zupełnie nie wyglądał tak, jak go zapamiętała. Wszędzie było biało. Na ziemi zalegał kilkucentymetrowy śnieg, a wszystkie korzenie, które wchodziły do tunelu zamarły w bezruchu, skute lodem. Prastare drzewa, których grube konary sięgały kilkudziesięciu metrów wysokości, miały kolor alabastrowy, tak samo, jak ich łyse, przerzedzone korony. Villemo brodziła powoli w śniegu, czując jak ten wdziera się w jej liche półbuty. Otuliła się wątłą, postrzępioną peleryną i chuchając obłokami szła przed siebie, potykając się o skryte w białym puchu korzenie. Żal rozsadzał jej piersi, na widok tego pozbawionego życia lasu. Wiedziała, że od dawna Tengel Zły zatruwał go swoją mocą, zarażając złem, ale jednak był to żywy organizm, tak samo zaatakowany przez jej złego przodka, jak ona sama. Czuła na sobie chłodne podmuchy wydobywające się z tunelu i miała wrażenie, że przybrały na sile. Mroczne tchnienie docierało w las bardzo daleko, Villemo nie mogła dojrzeć końca tego lodowego królestwa. Czuła w powietrzu atmosferę śmierci, bólu i tęsknoty i była pewna, że te wibracje pochodzą od drzew. Była wyczulona na tego typu sygnały, szczególnie jeśli dotyczyły jakiś skrajnie intensywnych uczyć.
- Tak mi przykro - szeptała raz po raz. - To okropne co was spotkało.
Usłyszała ciche skrzypnięcia, jakby odpowiedź jakiegoś dogorywającego drzewa, w którym jeszcze życiodajne soki nie do końca zamarzły.

Stanęła i odwróciła się w stronę, z której przyszła. Nigdzie nie widziała swojego prześladowcy, a jednak czuła jego obecność, która unosiła się wraz z podmuchami mroźnego powietrza. Otarła łzy, które zamarzając szczypały ją w twarz.
- Muszę się ogrzać, inaczej zamarznę.
Skupiła się na wytworzeniu energii i bez problemu otoczyła siebie błękitnym, ciepłym ogniem. Ubranie momentalnie wyschło, a palce u stóp przyjemnie odtajały. Ogrzana, czuła że wracają jej siły, nawet ból w kręgosłupie niemal ustał. Im bardziej czuła się pewna siebie, tym więcej ciepła z siebie zaczęła wydzielać. Nawet śnieg wokół jej nóg zaczął topnieć, odsłaniając zbutwiałe, zgniłe podłoże. Villemo patrzyła na to z niedowierzaniem, a jej serce zaczęło napełniać się nadzieją. Czy da radę?

Przyłożyła dłonie do jednego z drzew i starała się wysłać w jego stronę całą swoją energię, napędzaną miłością do natury i do życia. Od końców palców dziewczyny rozchodziły się po konarze błękitne promienie, topiąc lód i wnikając przez korę głęboko do wnętrza drzewa. Już po chwili odtajało po samą koronę, która niczym z radości zaczęła się kołysać, zrzucając resztki zalegającego na niej śniegu.
- Niesamowite! Udało się!
Villemo napędzana powodzeniem swoich działań położyła dłonie na ziemi. Jej myśli ograniczyły się wyłącznie do uczuć takich jak miłość, ciepło, scalenie się z naturą. Czuła się jego częścią niczym pierworodne dziecko natury, stające się z nią jednością. Śnieg topniał w szalonym tempie, gdyż ciepło od ciała dziewczyny rozchodziło się we wszystkie strony, wspinając się po drzewach, które odzyskiwały swój dawny kolor. Villemo nadal czuła porywisty, mroźny wiatr wiejący od strony tunelu, ale nie miał już takiej siły przebicia, by skuwać lodem.

Nagle coś uderzyło ją w bok, odbiła się od jednego z drzew i upadła na mokrą ściółkę. Przez chwilę widziała jedynie mroczki przed oczami, następnie została uniesiona w powietrze i upadła kilka metrów dalej.
- Myślałaś, że mi uciekniesz szmato? - zasyczał Tengel Zły, chwycił ją za włosy i pociągnął pod ogromny, stary dąb.
- Tym razem nie będę się z tobą cackał. Nie mam już na to czasu.
Podszedł do niej, wykręcił jej ręce, zakleszczył nogi i wgryzł się w jej szyję niczym wampir. Villemo krzyknęła i zaczęła się wyrywać, ale uścisk jej złego przodka był niczym imadło. Czuła przeraźliwy ból, od którego pociemniało jej w oczach. Słyszała jak Tengel Zły obrzydliwie chłopce jej krew, mrucząc przy tym, jakby doznawał uniesienia. Oderwał się na chwilę od niej i spojrzał jej w oczy.
- Dam ci tę przyjemność i pozwolę ostatni raz spojrzeć na coś wspaniałego.
Na skutek utraty krwi Villemo ledwo go słyszała i widziała. Jak za mgłą majaczyły jej dwa, straszne, żółte punkciki. Przesiąknięte złem i nienawiścią spojrzenie. Ona jednak myślała tylko i wyłącznie o tym umierającym lesie, o przyjaciołach, których straciła oraz o całym świecie, który ucierpi przez Tengela Złego, bo ona zawiodła. 
Ponownie wbił zęby w ranę na jej szyi, chcąc jak najwięcej wypić krwi, póki jeszcze żyła. Nie zauważył, że z ciała Villemo emanowało ciepło wprost do starego dębu, do którego była przyciśnięta. Nie zauważył również, że drzewo poruszyło swoją koroną, najpierw ociężale, a potem coraz gwałtowniej.

W pewnym momencie Tengel Zły został uniesiony w powietrze, a z jego gardła wydostał się piskliwy wrzask. Jedna z gałęzi owinęła się wokół jego tułowia i zanim zdążył cokolwiek powiedzieć lub ruszyć ręką, kilka innych zdołało unieruchomić mu kończyny i zakryć usta. Villemo osunęła się po pniu i na wpół leżąco patrzyła w górę na przerażające widowisko. W tym momencie cieszyła się, że jej wzrok odmawia posłuszeństwa i dostrzega jedynie plamy odcinające się na wciąż mroźnym krajobrazie.
Mnóstwo mniejszych i większych gałęzi owinęło się wokoło ciała Tengela. Te najmniejsze wpełzły do wszystkich możliwych otworów jego ciała, rozrywając go od środka, a większe ścisnęły, niczym wyrzynaną gąbkę. Nie trwało to dłużej niż kilka sekund, kiedy po nieprzyjemnym odgłosie miażdżonych kości, po gałęziach spłynęła jego krew, a z ciała Tengela Złego zostało niemal wyłącznie przesiąknięte krwią futro. Las dokonał straszliwej zemsty a Tengel Zły zakończył swój żywot.



Rozdział XXIII

Koniec historii...


Patrzyła na swoje ciało, bezwładnie oparte o potężny stary dąb. Bladość jej skóry przypominała lodowy labirynt, który zniszczyła w komnacie, podczas ucieczki. Na tle alabastrowej szyi przerażająco kontrastowała wielka, czerwona dziura, oraz zastygły wodospad krwi, kończący się gdzieś pod jej szkolnym mundurkiem. Spojrzała na swoją nieruchomą pierś, na której wysokości wyszyty był herb Hufflepuffu. Lojalność, pracowitość, miłość, to były charakterystyczne cechy tego domu. Jeżeli kiedykolwiek miała wątpliwości w to, czy tiara dobrze ją przydzieliła, to zniknęły one bezpowrotnie. Las cicho szumiał, a był to dźwięk przepełniony wdzięcznością oraz smutkiem. Po mroźnym krajobrazie pozostały gdzieniegdzie zaspy śniegu, ale niemal wszystko odtajało i wyglądało tak jak dawniej. Szaro, buro, wilgotno, ale żywo. W porównaniu do niej samej.

Na początku zdziwiła się, że nie znalazła się w niebie, lub w czymś na jego kształt. Nie zobaczyła jasnego tunelu, w kierunku którego mogła podążyć, ani ludzi, których straciła. Nie czuła jednak żalu z tego powodu, bo bardzo szybko wokół niej pojawili się ci, do których zawsze tęskniła. Jej przodkowie.

Dama z XVII wieku, Villemo Kalebsdatter, której była imienniczką, położyła dziewczynie rękę na ramieniu. Mimo że oby dwie były duchami, wyraźnie czuła jej ciężar i ciepło. To było wspaniałe. Miała piękne zielone oczy i miedzianoblond włosy, ułożone w starodawną fryzurę. Kobiety, które przybyły odznaczały się niesamowitą urodą i magnetyzmem. Mężczyźni wyglądem przypominali demony, ale mieli dobre serca, co odzwierciedlały ich łagodne, pełne miłości spojrzenia.

- Jesteśmy z ciebie tacy dumni Villemo - powiedziała z troską dama o miedzianych włosach, tuląc dziewczynę serdecznie. Pozostałe duchy również do niej podeszły, by ją wyściskać.

Tengel Dobry, potężny patriarcha rodu Ludzi Lodu, zamknął Villemo w niedźwiedzim uścisku.

- Witaj wśród duchów Ludzi Lodu.

- Dziękuję wam za pomoc - wyszeptała Norweżka wzruszona. - Bez was bym sobie nie poradziła.

Wyswobodziła się z uścisku i spojrzała na każdego z osobna. Widziała ich całkiem wyraźnie, jak gdyby byli prawdziwi, dzięki czemu czuła się nadal żyła. Tylko widok swojego zmaltretowanego ciała przypominał jej, że już nie należy do tego świata. Spuściła głowę, czując wstyd.

- Ten las. To on nas uratował. Ja nie byłam dostatecznie silna. Moja moc mnie zawiodła.

Sol Angelika, jedna z najpopularniejszych i najbardziej znanych czarownic z Ludzi Lodu wystąpiła do przodu, aż zatańczyły wokół niej czarne loki. Jej żółte oczy emanowały zdecydowaniem.

- Chyba sobie żartujesz! Twoja moc jest niezwyciężona. Nie ma nic potężniejszego niż siła miłości, współczucia i empatii. Oddałaś życie za istnienie wielu ludzi oraz tego lasu. Dla Tengela Złego miłość była zawsze słabą stroną, bo on jej nigdy nie zrozumiał. W swoim zadufaniu nie znał tego, co ludzkie, nie potrafił zrozumieć, uczuć innych istot. To go zgubiło.

- Prócz tego, że posiadamy moc, mamy coś znacznie ważniejszego - powiedziała Villemo Grad jakby do siebie, cofając się wspomnieniami do Grastensholm i jej rozmowy ze swoją mamą. - ludzkie odruchy, uczucia, potrafimy cieszyć się z małych rzeczy.

Sol skinęła z aprobatą i zerknęła na nieruchome ciało dziewczyny. Zwróciła się do potężnego zaklinacza, który górował nad innymi, ubrany w futro z reniferów.

- Marze, czy mógłbyś coś zrobić z tą raną przy szyi?

Potężny czarnoksiężnik bez słowa podszedł do ciała Villemo i przyłożył swoją dłoń do miejsca, w które wgryzł się Tengel Zły. Po wypowiedzeniu kilku pradawnych słów, rana na szyi zniknęła, tak samo, jak zaschnięta krew. Villemo poczuła wzruszenie, oczy zaszły jej łzami.

- Dziękuję Mar, dla moich rodziców byłby to zbyt wielki szok.

Potężny czarownik, który niedawno uczył ją wypowiadać runy, skłonił się i uśmiechnął. Jego wizerunek nie był już dla Villemo tak przezroczysty, jak ostatnio.

Z oddali dotarł do nich odgłos głośnych nawoływań. Villemo spojrzała w stronę, z której dochodziły i zobaczyła jakieś zbliżające się postacie. Byli to nauczyciele z Hogwartu z Minerwą McGonagall na czele. Dziewczyna poczuła ulgę widząc, że zarówno ona, jak i Neville wyszli z tego cało. Z różdżek przybyłych wydobywały się snopy światła, rzucając długie cienie na poszycie lasu. Dopiero teraz Villemo zauważyła, że gdzieniegdzie trawa zrobiła się zielona, a tuż obok jej ciała zaczęły kwitnąć drobne, białe kwiatki - przebiśniegi. Villemo poczuła łzy szczęścia, kiedy mały, zbłąkany ptaszek sfrunął w dół i zaczął podskakiwać wokół ich nóg. Las wracał do życia.

Ten piękny, sielankowy widok zakłócało zakrwawione futro Tengela Złego, leżące w pewnej odległości od nich.

- Możemy się tego pozbyć? - zapytała Villemo, nie patrząc w tamtym kierunku.

Tym razem wysunęła się Shira, malutka mieszkanka Taran-Gai, która swoją delikatnością wzruszała wszystkich zgromadzonych. Podeszła do obrzydliwego futra, wyciągnęła zza swojej kurtki flakonik i wylała na niego jedną kroplę błyszczącej cieczy. Villemo wiedziała, że jest to woda życia, którą niegdyś Shira zaczerpnęła w Górze Czterech Wiatrów. Tak naprawdę, ten płyn, to była jedyna rzecz, której Tengel Zły śmiertelnie się obawiał. Dziewczyna zafascynowana patrzyła, jak futro zapala się żywym ogniem, po czym zamienia w popiół. Jeden podmuch wiatru rozwiał go po lesie, tak, że po Tengelu Złym nie został nawet ślad.

- Teraz mamy pewność - powiedział potężnym głosem Tengel Dobry. - Na nas już pora, trzeba pola ustąpić żywym i dać im przestrzeń do żałoby.

Villemo wiedziała, że to jej dotyczy. Chciała zostać, by zobaczyć się z przyjaciółmi, ale Sol uprzejmie jej odradziła.

- Wierz mi, nie chciałabyś tego widzieć.

- Rozumiem...ale co teraz ze mną będzie? Co będę robić? - Wiedziała, że jej pytanie zabrzmiało dziecinnie, ale naprawdę ciekawiło ją, co czeka ją teraz, po śmierci.

- Możemy być wszędzie, gdzie tylko chcemy, ale największą naszą powinnością jest strzec naszych najbliższych - wyjaśniła starsza Villemo.

- Będę mogła czuwać u boku moich rodziców? - Zapytała z nadzieją w głosie młodsza.

- Jeśli taka będzie twoja wola to oczywiście. Będziesz ich aniołem stróżem. Kiedy tylko będą w tarapatach, a ich wiara przyciągnie cię do nich, będziesz mogła im pomóc.

Villemo uszczęśliwiona tą myślą skinęła głową na znak, że mogą wyruszyć. Nie mogła się doczekać, aż wróci do Grastensholm, do rodzinnego domu. Nie przeszkadzało jej, że jest teraz duchem. Czuła się jak w domu, wśród swoich przodków, ze świadomością, że Tengel Zły nikomu już nie zagraża.

Minerwa McGonagall ze szczegółami opowiedziała uczniom wszystko, co wiedziała na temat Ludzi Lodu, Adriana, Patryka i ich podróży do komnaty. Zależało jej, aby ta historia nie przepadła gdzieś wśród wielu innych epizodów związanych z tą szkołą. Co prawda nie do końca było wiadomo, jak przebiegła walka Villemo z Tengelem Złym, ale nietrudno było odtworzyć bieg wydarzeń. Lodowa komnata była ewidentnym polem bitwy, a odtworzenie ostatnich zaklęć z różdżki Nevilla, którą znalazła Villemo dopełniała całości.

Na rozkaz dyrektorki komnatę zapieczętowano, obawiając się, że wyburzenie naruszy konstrukcję zamku. W jednym z korytarzy stanęła specjalna gablota upamiętniająca Villemo, tuż obok innych poległych absolwentów Hogwartu.

Z roku na rok Zakazany Las wypełniał się fantastycznymi stworzeniami, które wróciły do swojego domu. Mur jednak pozostał, gdyż był niezłym warunkiem bezpieczeństwa dla zbyt odważnych uczniów. Neville został uniewinniony w sprawie Diabelskich Sideł, więc Christiana, pomimo żałoby, chodziła cała w skowronkach. Kiedy dowiedziała się, że opiekun Puchonów nie ma zamiaru starać się o przeniesienie do Gryffindoru, z radości rzuciła mu się na szyję i cmoknęła w policzek, wprawiając go w osłupienie. Kiedy Christiana skończyła szkołę, bez ceregieli wyznała Nevillowi swoje uczucia, a on po niezliczonych rumieńcach wreszcie zaprosił ją na randkę.

Tymczasem w Norwegii rodzice Villemo, na podstawie dokładnych sprawozdań Dyrektorki Hogwartu, spisali kolejne rozdziały do Kroniki Ludzi Lodu. Ich serca były przepełnione bolesną stratą, ale duma ze swojej ukochanej córki nie miała granic. W dodatku czuli jej obecność w domu, niemal na każdym kroku i to dodawało im sił. Mama Villemo ze łzami w oczach obserwowała kwiaty w wazonie w roślinne ornamenty, które nigdy nie więdły, a kiedy chciała je wymienić na inne, to poprzednie wkopywała w ziemię w ich ogródku, gdzie wciąż rosły. W ten sposób Villemo miała swój własny ogród, w którym przechadzała się, kiedy akurat nie spędzała czasu przy rodzicach lub swoich przodkach. Była jednak wciąż czujna, wiedząc, że już raz ich zły przodek powrócił. Póki jest dobro na świecie, będzie też zło. Ważne, by się mu nigdy nie poddać i nigdy nie zapomnieć, czym jest człowieczeństwo.








3 komentarze:

  1. Genialne <3 SoLL i HP w jednym :o Czekam na ciąg dalszy ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. czytam sobie powoli w wolnych chwilach... jestem przy rozdziale IV... czuć, że piszesz od serca i z pasją :)

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję Wam za każdy komentarz:) Jeżeli jesteś anonimowy to proszę podpisz się imieniem lub nickiem, będzie nam łatwiej konwersować:)

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...